p
John Ralston Saul*
Jak nowe państwa członkowskie zmieniły Unię
Gdyby panujący na świecie zamęt ograniczał się do podziału Północ-Południe, można by powiedzieć, że podział ten określa charakter nowej epoki. Równie istotnym źródłem zamętu jest jednak odrodzenie państwa narodowego.
Większość ludzi jest zaskoczona renesansem tej - wydawałoby się - przestarzałej instytucji w świecie zachodnim, ale jeszcze trudniej mieszkańcom Zachodu przychodzi zrozumienie, dlaczego rozkwita ona gdzie indziej. W ich mniemaniu państwo narodowe jest europejskim wynalazkiem z przełomu XVIII i XIX wieku. Czasem jego formalne ukonstytuowanie się jest wiązane z podpisaniem pewnego konkretnego dokumentu. Traktat westfalski z 1648 roku zakończył wojnę trzydziestoletnią i oficjalnie uznał istnienie Zjednoczonych Prowincji - dzisiejszej Holandii - oraz Konfederacji Szwajcarskiej. Uznawał ich istnienie w kształcie, który Zachód określił później mianem państwa narodowego. To, że ta jednostka organizacyjna występuje także w innych częściach świata, z pewnością zawdzięczamy formalnym i nieformalnym zachodnim imperiom, które zaczęły się rozprzestrzeniać w XVIII stuleciu. A pół wieku temu, kiedy owe imperia zlikwidowano, Zachód stworzył instytucje międzynarodowe w rodzaju Międzynarodowego Funduszu Walutowego, których zadaniem było dopilnowanie, by ewolucja krajów niezachodnich nadal przebiegała według tych samych wzorców.
Jak zatem należy interpretować fakt, że na scenie światowej pojawiają się takie kraje jak Chiny, Indie i Brazylia, które niezaprzeczalnie są państwami narodowymi opartymi na innym niż westfalski projekcie? Zewsząd słyszę głosy, że jest to zjawisko niebezpieczne. Dlaczego niebezpieczne - czy dlatego, że te kraje nie stosują się do zachodniej logiki? Perspektywa, że Chiny miałyby zdominować jeszcze więcej rynków, i to nie dzięki niższym cenom swoich towarów czy konkurencyjnej przewadze, jest przerażająca dla reprezentujących zachodni punkt widzenia globalistów. Równie poważny niepokój budzi Brazylia, która rozwiązuje swoje problemy, ignorując korzystną dla Zachodu koncepcję globalnej własności intelektualnej. Tym trzem wielorybom towarzyszy - niczym wielka ławica ryb - rosnąca liczba mniejszych niezachodnich państw narodowych.
Odłóżmy chwilowo na bok kwestię reszty świata, jako że ludzie Zachodu mają dostatecznie dużo kłopotów ze zrozumieniem, skąd wzięło się odrodzenie klasycznego westfalskiego państwa narodowego w obrębie cywilizacji zachodniej. Doświadczenie II wojny światowej sprawiło, że założyciele Unii Europejskiej mieli wolę przekształcania przyjętych wzorów politycznych. W ich projekcie ukryta była jednak pewna sprzeczność. W Europie zawsze istniało wiele wewnętrznych granic - po przekroczeniu każdej z nich znajdowaliśmy się w obszarze odmiennych doświadczeń historycznych, oczekiwań, napięć.
2 listopada 1959 roku generał Charles de Gaulle, nowo wybrany prezydent Francji, pojechał do Strasburga, miasta położonego na jednej z granic, które nowa Europa skutecznie przezwyciężyła. "Oui, c'est l'Europe, depuis l'Atlantique jusqu'? l'Oural, c'est l'Europe. C'est toute l'Europe qui décidera du destin du monde". Europa od Atlantyku po Ural - taka była przyszłość. De Gaulle zajrzał w nią (a także w przeszłość), by wyobrazić sobie sytuację, w której żelazna kurtyna została podniesiona, a Europa może ujrzeć swoje naturalne granice.
Najważniejszym bodaj czynnikiem w wewnątrzeuropejskiej debacie, która toczyła się od 1945 do 1989 roku, było głębokie zaangażowanie się na wskroś demokratycznych Niemiec Zachodnich w projekt zjednoczeniowy. Jak tłumaczy niemiecki historyk Heinrich Winkler, w 1945 roku również Niemcy zostali wyzwoleni - od mitologii, która przez wieki trzymała ich na uboczu zachodniej ewolucji. W 1986 roku filozof Jürgen Habermas nazwał "jednoznaczną akceptację przez RFN kultury politycznej Zachodu" największym osiągnięciem intelektualnym okresu powojennego w Niemczech Zachodnich. Potem przyszedł rok 1989, upadek bloku sowieckiego i powstanie zupełnie innego rodzaju granicy. A może była to przepaść? 10 listopada, dzień po tym jak runął mur berliński, wielki Willy Brandt, jeden z architektów tych rewolucyjnych zmian, który od dawna był już wtedy na emeryturze, powiedział: "Teraz musi się zrosnąć to, co do siebie nawzajem przynależy".
Niełatwo było jednak uchwycić charakter tamtych wydarzeń. W ciągu kilku miesięcy powstało 25 nowych państw narodowych. W niektórych spośród nich nie żywiono wcześniej takich oczekiwań, inne od wieków dążyły do niepodległości, a od czasu obietnic prezydenta USA Woodrowa Wilsona, złożonych w latach 1918-19, czekały na swoją dziejową chwilę.
Sformułowania Wilsona były równie optymistyczne,co niejasne. "Samookreślenie nie jest tylko pustym zwrotem, lecz bezwzględną zasadą działania". Ale kto ma się samookreślać, "naród, terytorium czy wspólnota"? Nawet jego sekretarz stanu uważał, że obietnice Wilsona "pobudzą nadzieje, które nigdy nie zostaną spełnione. Obawiam się, że pociągnie to za sobą tysiące ofiar".
W okresie 1919-1989 przeprowadzono kilka krótkotrwałych eksperymentów, w wyniku których życie straciły nie tysiące, lecz miliony ludzi. Ogólnie rzecz biorąc, narodowa przyszłość tych krajów została zamrożona - od Polski po Ukrainę, od Łotwy po Słowenię, od Czechosłowacji po Bułgarię. Kraje te były nękane, wykrwawiane, dzielone, przestawiane na mapie. I nagle, z dnia na dzień - stało się. Na świecie, który dążył do likwidacji państwa narodowego, dziesiątki milionów ludzi wkroczyły na scenę międzynarodową, aby wykorzystać swoją pierwszą - a w najlepszym razie drugą - szansę budowy własnego państwa narodowego. Po 44 latach komunizmu ludzie ci byli również zainteresowani gospodarką rynkową. Wiele z tych państw nie miało jednak rynkowych doświadczeń i regulacji, skutkiem czego szybko pogrążyły się w odmętach korupcji.
Na pewno jednak ich mieszkańcy nie byli zainteresowani roztopieniem się swoich nowych państw narodowych w kontynentalnych systemach, które mogły tylko osłabić, a nie wzmocnić ich suwerenność. Co więcej, nie uważali, że przychodzą z obrzeży Europy. Zgodnie z formułą de Gaulle'a znajdowali się w samym jej centrum. Czy też, jak to ujął Aurel Kolnai, byli "prawdziwą Europą, jej kwintesencją". Stąd też mieli dogłębnie przemyślane poglądy na to, jak kontynent europejski powinien być urządzony.
Postawę tę można było dostrzec kilkanaście lat później, kiedy wiele spośród nowych państw rwało się do tego, by wysłać swoje wojska do Iraku. Była to dla nich pierwsza okazja wystąpienia na scenie światowej w charakterze niezależnych aktorów. W kategoriach historycznych ta niezależność oznaczała w tym wypadku niezależność od Rosji, Niemiec i Austrii, a nawet Francji. Wysłanie wojsk do Iraku było zatem swoistą deklaracją niepodległości.
Państwa te wiedzą, że muszą współpracować z Rosją i Niemcami, ale chętnie ostrzegają, jak to uczynił w 2004 roku Vaclav Havel, przed "niepokojącymi oznakami autorytaryzmu" w Rosji. Polska natychmiast reaguje na każde działanie Niemiec, które Polacy mogliby uznać za recydywę dawnych agresywnych dążeń. W 2004 roku organizacja reprezentująca Niemców wypędzonych z Polski w 1945 wykorzystała wstąpienie tego kraju do Unii Europejskiej i zażądała odszkodowań za utraconą własność. Polski parlament natychmiast zaszachował wypędzonych i przegłosował uchwałę grożącą znacznie większymi roszczeniami. Prężenie muskułów przez nowe państwa doprowadziło już do szeregu innych incydentów, nad którymi stara Europa pochyla się z paternalistyczną troską.
Powrót państwa narodowego w samym sercu Europy komplikuje jedna zasadnicza sprawa: nie można z dnia na dzień przeskoczyć od pozbawionej doświadczenia samorządności dyktatury do względnie poprawnie funkcjonującej demokracji, nie grzęznąc po drodze w bagnie korupcji. Na zachodzie Europy proces przechodzenia do ustroju demokratycznego trwał długo. Tak samo będzie w jej centrum. Stąd kraje te wikłają się w dramatyczne sytuacje, które wiele mieszczańskich krajów Zachodu pozostawiło za sobą już pół wieku temu.
Nie mamy zatem do czynienia z krótkim rozbłyskiem nacjonalizmu czy jego przedśmiertnym ożywieniem. Mamy do czynienia z 25 osobnymi próbami przejścia całego procesu od początku do końca. Rumunia i Bułgaria usiłują w przyspieszonym tempie wypełnić kryteria sprawnej demokracji, by można je było traktować jako w pełni europejskie państwa narodowe. Inne kraje, w rodzaju Białorusi czy Tadżykistanu, mają przed sobą jeszcze bardzo długą drogę. Nieliczne - takie jak Turkmenistan - podążają w przeciwnym kierunku.
Tym z nas, którzy pochodzą spoza Europy Środkowej, trudno jest wczuć się w emocje rozbudzane przez te 25 eksperymentów. W przeddzień uroczystości z okazji 60. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau wizytujące głowy państw i szefowie rządów zebrali się w Krakowie na kolacji. Dominowali przedstawiciele 25 krajów wyzwolonych po 1989 roku. Samoloty spóźniały się z powodu obfitych opadów śniegu, politycy dołączali więc stopniowo do zebranego grona. Bardzo późno zjawił się Wiktor Juszczenko, niedawno zaprzysiężony prezydent Ukrainy, z twarzą poczerniałą na skutek próby otrucia go. Cała sala wstała i powitała go z serdecznością i współczuciem rzadko spotykanym w kręgach politycznych. Panowała taka atmosfera, jakby rozproszona przez jakiś kataklizm rodzina powoli schodziła się razem i oto przybył jeden z ostatnich synów. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że Juszczenkę czeka trudna droga, ale wyczuwało się klimat rewolucyjnego zapału. W rewolucji ukraińskiej, podczas której obywatele wyszli na ulice i zostali tam aż do zwycięstwa demokracji, chodziło o siłę państwa narodowego, niepodległość i nadzieję na demokratyczny rozwój.
Niezależnie od tego, w jaki sposób państwa te ułożą sobie swoje kontynentalne i globalne stosunki, wszystkie pozostaną skupione na umacnianiu niepodległości. Kilka dni wcześniej Juszczenko przemawiał do narodu ukraińskiego na kijowskim Placu Niepodległości: "Nasza kultura zmusi świat do dostrzeżenia naszej wyjątkowości". Z drugiej strony mówił: "Nasza przyszłość jest przyszłością zjednoczonej Europy. Nasze miejsce jest w zjednoczonej Europie. Nie leżymy już na kresach Europy. Jesteśmy w jej centrum".
A dalej jest Rosja pozbawiona imperium, po oderwaniu się Ukrainy pozbawiona także części swego XVIII-wiecznego preimperialnego terytorium. Rosja musi teraz uznawać samą siebie za państwo rosyjskie w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Ma to daleko idące konsekwencje symboliczno-ideowe. Jednocześnie Rosja musi leczyć rany po terytorialnych stratach i przyswajać sobie reguły obowiązujące w nowych, jeszcze niewypróbowanych układach. A wszystko to bez większego wsparcia moralnego z zewnątrz. Kiedy mowa o dawnym imperium, nie są przyjmowane prawie żadne usprawiedliwienia. Wszystko to może tylko wzmocnić uczucia narodowe u obywateli.
We wrześniu 2004 roku, kiedy Władimir Putin zdecydował, że 89 gubernatorów nie będzie już wyłanianych w wyborach powszechnych - on sam miał odtąd wysuwać kandydatów zatwierdzanych następnie przez regionalne parlamenty - spotkało się to z krytycznymi i zaniepokojonymi reakcjami Zachodu. Tymczasem w Rosji, nawet wśród samych gubernatorów, decyzję tę generalnie przyjęto z ulgą. Ludzie widzieli w tym ruch wzmacniający państwo narodowe i praworządność.
Europa zmienia kierunek
W 2004 roku Unia Europejska przyznała członkostwo 10 krajom, w tym 8 środkowoeuropejskim członkom byłego bloku sowieckiego. Stara Europa szybko się zorientowała, że w miejscu zlikwidowanej przez nią granicy powstała przepaść. Wyglądało na to, że marzenie o Europie federalnej rozwiało się z dnia na dzień, że integracyjna koncepcja ojców założycieli przegrała. Nowa koalicja międzyrządowa sprawiała wrażenie dostatecznie silnej, by nadać projektowi europejskiemu nowy kierunek.
Takie państwa jak Wielka Brytania miały poczucie, że zwyciężyły w swojej walce o spowolnienie federalizacji. Brytyjski minister finansów stwierdził, że "stary projekt integracjonistyczny otrzymał poważny cios". Ale kiedy Brytyjczycy odłożą na bok retoryczne hasła, być może przekonają się, że są większymi integracjonistami niż sądzili, że ich pragnienia lokują się gdzieś pomiędzy zachodnio- i środkowoeuropejskimi. Może nawet pożałują, że doprowadzili do wykolejenia poważniejszego projektu europejskiego i tym samym przypuszczalnie osłabili Unię na scenie międzynarodowej.
Ale zagadnienie jest tym razem tak proste, jak się wydaje. Ośmiu spośród dziesięciu nowych członków przystąpiło do Unii w celach dokładnie przeciwstawnych tym, jakie przyświecały ojcom założycielom, czyli dla ochrony niepodległości swoich państw narodowych. Mówiąc bardziej konkretnie, pragną oni trwałej ochrony przed Rosją i Niemcami. Drugi powód był czysto ekonomiczny. Absolutnie nie godzą się oni przy tym na Europę dwóch prędkości, ze zintegrowanym jądrem i niezintegrowanymi peryferiami. Skoro są Europą Środkową, nie pozwolą wypchnąć się z powrotem na peryferia.
A zatem Robert Cooper dał chyba świadectwo nadmiernego optymizmu, kiedy powiedział, że "Europa, bodaj po raz pierwszy od 300 lat, nie jest już areną walki konkurencyjnych prawd". Przypuszczalnie bliższy prawdy był premier Danii: "Coraz wyraźniej widać, że taka współpraca i takie poczucie solidarności dla wielu osób przestały być oczywiste. Wydaje się, że z coraz większym trudem znajdujemy wspólny grunt, jakbyśmy stracili z oczu to, co nas łączy na najgłębszym poziomie". Nowi członkowie UE jeszcze długo będą się odróżniać od starych.
Najbardziej chyba pesymistyczny pogląd, jaki słyszałem, głosi, iż choć mieszkańcy środkowej Europy przez wiele lat głośno przypominali, że ich miejsce jest w Europie, a nie w bloku sowieckim, tak naprawdę marzyli nie o Europie, lecz o Stanach Zjednoczonych. Rzeczywistość powoli przebija się do ich świadomości. Innymi słowy, można marzyć, o czym się chce, ale geografia jest nieubłagana. Państwa te znajdują się teraz w Europie i muszą jakoś uporządkować swoją nieskładną mitologię.
Akcesja 10 nowych krajów uwidoczniła powrót nie tylko państwa narodowego, ale również pierwotnego nacjonalizmu w jego najmniej ciekawym wydaniu. Jak Unia Europejska, będąca dosyć silną instytucją, mogła przyjąć w swoje szeregi Cypr, nie rozwiązawszy uprzednio problemu rasowego na tej niewielkiej wyspie? Jak mogła wpuścić tego lisa do swojego kurnika? Tymczasem konflikt cypryjski jest tylko pierwszym z wielu.
Rozpoczął się już poważniejszy spór o ewentualną akcesję Turcji. Z jednej strony mamy kontynent, który nie bardzo wie, jak się zabrać za względnie prosty problem obecności zaledwie 17 mln muzułmanów pośród 450 mln Europejczyków niebędących muzułmanami. Z drugiej strony mamy muzułmańskie państwo kandydujące liczące około 70 mln mieszkańców. Mówię o tym tylko dla pokazania, że w Europie panuje zagubienie, spowodowane w dużej mierze przez brak poważnej debaty o naszej kulturze na szczeblu całego kontynentu.
Jak się wydaje, świadome odejście Europy od projektu integracyjnego nastąpiło podczas kolacji 17 czerwca 2004 roku, kiedy to przywódcy państw członkowskich w bardzo nieprzyjemnej atmosferze spierali się, kto powinien zostać następnym przewodniczącym Komisji Europejskiej. Wybór w końcu padł na José Manuela Barroso, byłego premiera Portugalii, który szybko dał do zrozumienia, że jest zwolennikiem oparcia Unii na relacjach międzyrządowych. Uznał za stosowne publicznie zadeklarować, że nie należy do grona "naiwnych federalistów".
Do czego to doprowadzi za pięć czy dziesięć lat? Nie wiadomo. Jesteśmy zawieszeni w próżni. Być może silne struktury unijne będą samoczynnie integrowały kontynent, być może umocnią się tendencje narodowe. A może Europa wypracuje nową wizję, podobną do starej, średniowiecznej: wizję wielu przecinających się ze sobą granic w obrębie jednego kontynentu; wizję Europy wielowarstwowej, zbudowanej na różnorodności.
Labirynt czynników
Powyższe problemy, które dotyczą wyłącznie Zachodu, odwracają naszą uwagę od wielu zjawisk społecznych i technologicznych, które w co najmniej równym stopniu zwiększają klimat ogólnego zagubienia. Nie mają one określonego kształtu i nie umiemy przewidzieć ich skutków. Niektóre wystąpiłyby bez globalizacji, niektóre są jej wytworem, a wszystkie razem oddziałują na nią samym swoim istnieniem.
Przykładowo, afrykańskie granice, nakreślone 100-150 lat temu w kształcie odpowiadającym europejskim imperiom, dzisiaj stanowią coraz większy problem. Ni stąd, ni zowąd Kenia, Tanzania, Uganda, Rwanda i Burundi poważnie rozmawiają o połączeniu swoich państw. Trzy z nich należały do imperium brytyjskiego, dwa do francuskiego, a teraz wszystkie próbują się wyrwać z narzuconych im politycznych i kulturowych schematów. Tego rodzaju restrukturyzacja mogłaby radykalnie zmienić sytuację Afryki.
Co mobilizuje do tego Afrykanów, oprócz kryzysu i niewydolności dawnych struktur państwowych? Być może międzynarodowa próżnia zrodziła taką dezorientację i zamęt, że postanowili odejść od odwiecznej europejskiej metody projektowania doskonałych rozwiązań. A kiedy już przestanie ona zasłaniać im widok, być może ponownie odkryją historyczne zwyczaje, które niegdyś się sprawdzały. Może reagują też na argumenty płynące z Chin, Indii i Brazylii, które proponują bardziej sensowne podejście do rozwijających się gospodarek: linearną i abstrakcyjną metodę oceny gospodarki przez pryzmat PKB zastępują bardziej humanistycznym i osadzonym w lokalnym kontekście pojęciem jakości życia. Ale działają tutaj również inne czynniki o szerszym zasięgu.
Weźmy zmiany religijne na kontynencie afrykańskim. W ciągu stu lat zielonoświątkowcy, charyzmatycy, ewangelikanie i inne pokrewne im ruchy religijne dorobiły się 500 mln wiernych. Religia globalizacji nagle natrafia na odrodzone wyznania oddające cześć starszym, bardziej doświadczonym bogom. Która religia zwycięży?
Weźmy z kolei trwały trend urbanizacyjny na świecie. W ciągu minionych 50 lat liczba mieszkańców20 największych miast wzrosła z 50 do 200 mln. W pojedynczych przypadkach proporcje te są jeszcze bardziej dramatyczne: Stambuł z 1 do 12 mln, Bombaj z 1,5 do 12,5, Sao Paulo z 1,3 do 10. 60 proc. ludności świata wkrótce będzie mieszkało w miastach. Konsekwencje tego wszystkiego są bardzo trudne do przewidzenia. Urbanizacja odbija się na wielu aspektach naszego życia - od produkcji masowej po rozrost już teraz ogromnie rozległych slumsów w niektórych krajach. Zaostrzone środki bezpieczeństwa, prawdopodobne umocnienie się populizmu, dalszy wzrost znaczenia uprzemysłowionego rolnictwa z poważnymi konsekwencjami dla środowiska naturalnego - każdy z tych czynników może mieć równie silny wpływ na kształt cywilizacji światowych, co rozmaite koncepcje ekonomiczne.
Po 30 latach panowania ideologii deregulacji z każdym dniem umacnia się tendencja proregulacyjna. Czołowy konserwatywny ekonomista Samuel Brittan pisze o "niebezpieczeństwie pełzającej regulacji": "Profesjonalne doradztwo dotyczące tego, jak walczyć z regulatorami, jest prawdopodobnie najszybciej rozwijającą się branżą gospodarki". Ewolucja technologiczna niesie ze sobą więcej pytań niż odpowiedzi.
Producenci oprogramowania komputerowego typu open source znajdują się we wczesnym stadium wojny z monopolem Microsoftu. Wynik tej wojny nie pozostanie bez wpływu na możliwości działania rządów i wolność jednostki. Niektóre rządy już zaczynają optować za systemem otwartym. Wytrwają w tym czy się zniechęcą?
We wczesnej fazie dyskusji znajduje się propozycja wprowadzenia swoistego informacyjnego podatku obrotowego - opodatkowującego każdy przesyłany bit informacji. Radykalnie zmieniłoby to zdolność uzyskiwania dochodów przez państwa, ale oznaczałoby także ich zwiększoną kontrolę nad technologią i jej właścicielami. Dzisiejsi właściciele wykorzystują międzynarodową swobodę przepływu kapitału zarówno do zwiększania obszaru wolności, jak i do tworzenia monopoli - innymi słowy, mamy tutaj do czynienia z komercyjnymi dyktaturami.
Świadectwem zagubienia społeczeństwa, gdy chodzi o wymienione kwestie, są przemiany w obrębie ruchów politycznych, które w ostatnich latach objęły władzę pod hasłem zredukowania wpływu państwa na ludzkie życie. Wiele z nich domaga się dziś poddania obywateli największemu nadzorowi w całych dziejach ludzkości: od pobierania odcisków palców każdej osobie przekraczającej granicę po ograniczanie praw jednostki.
Wyraźnie spanikowane z powodu zagrożenia terrorystycznego rządy chcą wykorzystać nowoczesne technologie do wprowadzenia nowych, silnie ingerujących w prywatność jednostki mechanizmów kontroli. Do kamer monitoringu, które wydają się nadzorować całą przestrzeń publiczną w wielkich miastach, podłącza się programy komputerowe, które teoretycznie potrafią zinterpretować ruchy człowieka jako normalne lub nienormalne. Miliony kamer zamontowanych na ulicach miast większości demokratycznych państw Zachodu można szybko włączyć w system rozpoznawania odbiegających od normy schematów zachowań. Idea, że zachowujemy się normalnie, o ile nie jesteśmy złodziejami albo terrorystami, jest z gruntu totalitarna i sprzeczna z pojęciem indywidualizmu. Przywodzi na myśl dawne społeczeństwa, w których obowiązywał jednolity kodeks religijny. Czy zachowanie witających się kochanków odbiega od normy? A co z osobą próbującą uniknąć spotkania z kimś, kogo nie lubi? Albo z pracownikiem, który na chwilę porzuca swoje obowiązki, żeby się dyskretnie zdrzemnąć lub zapalić papierosa w godzinach pracy? Albo z kimś, kto z jakiegoś osobistego powodu jest zły bądź niezadowolony?
Powyższy przykład na pierwszy rzut oka może wydawać się błahy w zestawieniu z rozszerzeniem Unii albo rolą korporacji ponadnarodowych. Ale społeczeństwa nie rozwijają się linearnie, a cywilizacje poruszające się w próżni często ulegają przekształceniu na skutek działania najbardziej nieoczekiwanych czynników. Zanik prywatności w przestrzeni publicznej oznacza głęboką zmianę w społeczeństwie zachodnim.
Nacjonalizm
Pod koniec XX wieku nacjonalizm i państwa narodowe stały się silniejsze niż na początku epoki globalizacji. Wiara w globalne prawdy ekonomiczne przygasa. Mnożą się oznaki międzynarodowego nieładu gospodarczego. Podziw dla wyznaczonych przywódców projektu globalizacyjnego zanikł. Organizacje pozarządowe zajmują przede wszystkim pozycje obronne, ponieważ z reguły uważają się za fachowców i przeciwników władzy.
Powstałą w ten sposób próżnię usiłuje wypełnić nacjonalizm. Tak wieje wiatr historii, ani życzliwy, ani wrogi ludziom. Jak wiadomo natura nie znosi próżni, więc każda próżnia szybko się czymś wypełni. W tym wypadku mieliśmy do czynienia z godnym podziwu zmartwychwstaniem nacjonalizmu, zarówno w najlepszym, jak i w najgorszym wydaniu.
Niewiele osób to przewidziało, ponieważ popełniliśmy fatalny błąd i zamietliśmy nacjonalizm pod dywan przeszłości. A przynajmniej tak nam się wydawało. W awangardzie krajów, które ogłosiły, że ich państwo jest "postnarodowe", z oczywistych powodów znalazły się Niemcy Zachodnie. W 1988 roku jeden z czołowych polityków niemieckich, Oskar Lafontaine, napisał o "wyjściu poza państwo narodowe". Zaledwie trzy lata później w Jugosławii wybuchł nacjonalistyczny konflikt, w który Niemcy, wraz z innymi teoretycznie postnarodowymi demokracjami, próbowały ingerować, wspierając jedną grupę etniczną przeciw innym. Dlaczego wyrafinowane państwa postnarodowe zareagowały na niegroźny w pierwszej fazie kryzys, sięgając po wspomnienia z 1914 roku?
Przypadek jugosłowiański jest skrajny, ale gdzie indziej również uwidaczniają się oznaki powrotu nacjonalizmu. Jedna czwarta angielskiej młodzieży określa się jako Anglicy, nie Brytyjczycy. Wśród nauczycieli odsetek ten jest dwa razy mniejszy. W Niemczech w publicznych dyskusjach o "miejscu" pojawia się pojęcie "leitmotiv", oznaczające drogowskazy dostarczane przez dominującą kulturę. W Stanach Zjednoczonych niezwykle rozsądny filozof Richard Rorty już w 1998 roku krytykował amerykańską lewicę za pogląd, że "duma narodowa przystoi tylko szowinistom". Lewicowcy zaczynają o sobie myśleć jako o zbawiennych reliktach przeszłości - nielicznych szczęśliwcach, którym starcza przenikliwości, by przez zasłonę nacjonalistycznej retoryki dostrzec koszmarną rzeczywistość współczesnych Stanów Zjednoczonych. Ale ich wyjątkowa mądrość nie każe im formułować pomysłów legislacyjnych, zapisać się do ruchu politycznego lub włączyć w nurt narodowych nadziei.
Kwestię podniesioną przez Rorty'ego starannie przeanalizowała Liah Greenfeld, która napisała rzadką w dzisiejszych czasach rozprawę na temat nacjonalizmu. Greenfeld przypomina nam, że znaczenie tego terminu ulegało zmianom, ale wciąż może on określać zarówno to, co w naszych społeczeństwach najgorsze, jak i to, co w nich najlepsze: "Nacjonalizm był formą, w której pojawiła się na świecie demokracja. [...] Zasada narodowa była kolektywistyczna". W swojej formie etnicznej nacjonalizm był jednak także przyczyną sprawczą wojny i ludobójstwa na tle rasowym.
W ostatnim dziesięcioleciu mogliśmy obserwować rozwój tych dwóch rodzajów nacjonalizmu jako najbardziej widocznych sił wypełniających próżnię spowodowaną przez kryzys globalizacji. Czy to oznacza, że wkraczamy w nową epokę nacjonalistyczną, w której pozytywna i negatywna forma nacjonalizmu znowu będą ze sobą rywalizowały? Odpowiedź brzmi: jeszcze nie wiemy. Wiemy natomiast, że siły, które najprawdopodobniej uformują nową epokę, wydają się dostatecznie widoczne i plastyczne, byśmy mogli je kształtować.
© John Ralston Saul, 2005
przeł. Tomasz Bieroń
p
*John Ralston Saul (1947) - kanadyjski filozof, eseista i pisarz; studiował w Montrealu i Londynie. Opublikował kilka powieści (m.in. "The Birds of Prey", 1977); znany jest przede wszystkim jako autor filozoficznych esejów. Krytykował w nich m.in. postoświeceniowy dyktat rozumu i nadmierny rozrost indywidualizmu ("Voltaire's Bastards", 1992) oraz poruszał problemy wiedzy i ideologii w nowoczesnym społeczeństwie ("The Unconscious Civilization", 1995). Ostatnio wydał"The Collapse of Globalismand the Reinvention of the World" (2005).