Cesare Pavese powiadał, że jego debiutancki tom "Praca męczy" "mógłby zmienić pokolenie". Opublikował go w 1936, a potem raz jeszcze w 1943, wzbogacony

o wiersze z czasów, gdy skazany przez faszystów przebywał na wygnaniu. Niestety książka za każdym razem przeszła niezauważona. Jego wiersze-opowieści były w owym czasie zaskakujące dla włoskich czytelników wychowanych na patetycznym stylu wczesnego modernizmu, futurystycznych eksperymentach, filozoficznych metaforach tzw. "hermetyków". Podczas gdy Pavese - z urodzenia piemoncki wieśniak, z wyboru dekadencki włóczęga po mrocznych zaułkach Turynu - mówił językiem codziennym; chciał, żeby pod zwyczajnymi słowami, w klarownych obrazach, rzeczy ukazywały zawartą w nich samych surową cudowność. Przeestetyzowanej poezji tamtego czasu postanowił dać lekcję tego "metafizycznego realizmu", który poznał doskonale, tłumacząc i wydając arcydzieła literatury amerykańskiej. Kiedy kilka lat później, już jako uznany twórca kilku powieści oraz tomu niezwykłych medytacji pt.: "Dialogi z Leuke", może wreszcie cieszyć się, że jego poezja zaczyna być doceniana - odbiera sobie życie. Prezentowane tu wiersze to typowe dla wczesnego okresu twórczości śródziemnomorskie pejzaże z powtarzającą się postacią "człowieka samotnego".

p

Przyjezdni

Za dużo morza. Dość już napatrzyliśmy się morza.
Pod wieczór, gdy woda traci nie swoje kolory,
i wyparowuje w nicość, mój przyjaciel patrzy
na nią, ja na przyjaciela, nikt się nie odzywa.
Nocą lądujemy w ciemnym kącie jakiejś knajpy
i pijemy, każdy w swojej chmurze dymu. On zaczyna
opowiadać sny (cokolwiek monotonne, jak szum morza);
woda jest w nich tylko lustrem, od wyspy do wyspy,
w którym przeglądają się, pokryte kwieciem i wodospadami, góry.
Takie też to jego wino; kontempluje, gapiąc się w kieliszek, swoje
w nim odbicie, na tle zboczy, co się wznoszą nad równiną morza.
Owszem, lubię góry; niech więc sobie mówi o tym morzu,
bo tam woda jest tak czysta, że wyjawia każdy kamień.











Widzę tylko wzgórza; bliskie czy dalekie łączą,
linią ostrą niczym krawędź muru, niebo z ziemią.
Zbocza są tam strome, a na nich cierniste winnice
spalone słońcem. Podobają się przyjacielowi, ale
wolałby je widzieć w kwiatach i owocach, pośród których
kryłyby się roześmiane panny, bardziej nagie od owoców.
Mnie wystarczą moje sny surowe, nie brak w nich uśmiechu.
No więc jutro, zaraz z rana, wybierzemy się na spacer
w stronę tamtych zboczy z winnicami, tam znajdziemy
śniade, dojrzałe w słońcu dziewczyny, zagadamy...
I tak, od słowa do słowa, zjemy im trochę winogron.









Gwiazda zaranna

Reklama

Ten samotny człowiek budzi się gdy morze jeszcze
ciemne, a gwiazdy migocą. Wiatr ciepły jak oddech
wraca znad wielkiego legowiska morza, słodycz
czuć w powietrzu. To godzina, w której nic się
nie wydarzy. Fajka zgasła, zaraz mu wypadnie.
W nocy słychać tylko jak coś miękko człapie.
Samotny nazbierał gałęzi, rozpalił ognisko
i przygląda się jak różowieje ziemia. Woda
też niedługo będzie jak ognisko, rozpalona.







Co może być bardziej gorzkiego od świtu
dnia, w którym nic się nie zdarzy? To gorzkie
poczucie zbędności. Wygaszona gwiazda
spada z nieba, szara niespodzianka świtu; widzi
morze, ciągle ciemne mimo płonącego stosu.
Przy ognisku, jakby od niechcenia, człowiek
grzeje ręce. Gwiazda spada na zamglone wzgórza,
żeby zapaść w sen na legowisku śniegu. Człowiek
już nie czeka, ale dzień się ciągnie bezlitośnie.







Po co słońce wznosi się nad morzem
i dzień znów zaczyna długi? Jutro
świt też będzie ciepły, światło muślinowe;
i wszystko jak wczoraj, i nic się nie zdarzy.
Ten samotny chciałby przede wszystkim zasnąć.
Teraz, gdy ostatnia gwiazda w niebie gaśnie,
on najspokojniej nabija fajkę i ją zapala.





przeł. Artur i Jadwiga Grabowscy