p

Paweł Lisicki*

O agonii nowoczesności

To moja najlepsza książka - mówi o "Możliwości wyspy" Michel Houellebecq. Jednocześnie francuski pisarz dodaje, że nigdy wcześniej nie stworzył postaci prowadzących tak intensywne życie. To drugie twierdzenie wydaje się jednak tylko marketingowym zabiegiem. Nie dostrzegam, by bohaterowie "Możliwości wyspy" byli bardziej wyraziści od pozostałych tworów literackiej wyobraźni Houellebecqa. Różne rzeczy można powiedzieć o ich życiu, jednak przypisywanie mu intensywności to za dużo. Brak wyrazistych postaci (fakt, że książki francuskiego pisarza niemal się od siebie nie różnią, że ich bohaterowie w większym stopniu są argumentem na rzecz filozoficznej tezy niż żywymi ludźmi) to stała cecha twórczości Houellebecqa. Nie jest to zresztą żadna wada, lecz świadomy wybór, albo też raczej nieuchronna konsekwencja określonego rozumienia świata.

W "Poszerzeniu pola walki" Houellebecq pisał: "Forma powieściowa nie jest jeszcze gotowa, by opisać obojętność i nicość; trzeba by wymyślić bardziej bezbarwny sposób wyrazu, bardziej zwięzły i monotonny". I taki właśnie sposób wymyśla. Obojętność i nicość, pustka, brak sensu i odniesienia, całkowite domknięcie naszego świata na jakikolwiek głos, znak, przekaz z góry, spoza niego - oto właściwy temat jego powieści. Świat bez absolutnego punktu odniesienia, bez Boga lub nawet znaku Boga, dobrego Stwórcy, Opatrzności, troskliwego, miłosiernego ojca - oto przestrzeń, w której rozgrywa się los bohaterów "Poszerzenia pola walki", "Cząstek elementarnych" czy wreszcie "Możliwości wyspy".

Istnienie bez usprawiedliwienia

Tym, co wyróżnia nihilizm Houellebecqa, jest realizm i brak złudzeń. Nie ma tu śladu romantycznego buntu przeciw istocie wyższej, nie ma Nietzscheańskiej pasji. Na końcu nie czeka na nas ani nadczłowiek, ani patos tworzenia wartości, tak charakterystyczny dla nowożytnego ateizmu. Nie. Podobnie jak w "Obcym" Camusa, jedynej powieści, w której odnajdziemy tę samą atmosferę rozpadu i obojętności, ten nihilizm jest spokojny, uporczywy, trwały. Wszakże wcale nie mniej okrutny.

Reklama

Bohaterowie Houellebecqa nie mają nadziei ani na społeczną rewolucję, ani na duchowe przebudzenie; są po prostu poza wszelkimi wielkimi projektami przyszłości. Żyją w kapitalizmie nie dlatego, że go wybrali, ale uważają, że to jedyny możliwy porządek; nie sprzeciwiają mu się, bo równie dobrze mogliby buntować się przeciw suszy albo krągłości ziemi. Pracują, uczą się, rozmawiają ze sobą, ale ich życie nie ma żadnego wyższego sensu. Więcej. W ogóle trudno mówić o ich życiu jako czymś odrębnym, własnym, nieprzechodnim. Robią wrażenie zjaw, sennych majaków. Czyny, słowa, myśli nie usprawiedliwiają ich istnienia. Oto konkluzja, która zdaje się być jedynym morałem: "Byłem jednak świadom, i to bardziej niż kiedykolwiek, że ludzkość nie z a s ł u g i w a ł a na życie, że zniknięcie tego gatunku mogło być jedynie, i to pod wszelkimi względami, uznane za dobrą nowinę, a wybrakowane i niszczejące szczątki, jakie po nim zostały, tworzyły w gruncie rzeczy przygnębiający obraz" - pisze w swoistym epilogu powieści Daniel 25, "neoczłowiek", dwa tysiące lat starszy klon Daniela 1, ludzkiego bohatera "Możliwości wyspy". A tajemnicza Najwyższa Siostra, upostaciowanie neoludzkiej mądrości dodaje, że koniecznym warunkiem zwycięstwa nad nieszczęściem jest rezygnacja kobiet z rodzenia dzieci. I słusznie. Ludzkość nie ma w sobie nic wzniosłego i szlachetnego; nie reprezentuje żadnych wartości, które wynosiłyby ludzi ponad świat zwierząt. Powstały wskutek naturalnej ewolucji człowiek nie różni się niczym od pozostałych tworów natury. A może jeszcze gorzej? Może właśnie przez swe roszczenie do panowania, kierowania i organizowania świata w ogóle nie zasługuje na trwanie?

Żądło pożądania

W żadnej innej książce, jak sądzę, nie widać tak wyraźnie gnostyckiego doświadczenia wyobcowania. Nigdzie indziej tak wyraźnie nie zostaje wyartykułowany sprzeciw - nie wobec tej czy innej cywilizacji, takiej czy innej formy człowieka, ale przeciw ludzkości jako takiej. Człowiek to nieudany gatunek; powstał, bo jakiś okrutny demiurg postanowił się nami zabawić. Wszczepione w człowieka pożądanie, ów okrutny, niedający się okiełznać instynkt, zmysłowość, jest niczym nieuleczalna choroba. To żądło, które nas kłuje aż do śmierci. Aż do nieuchronnego końca, kiedy zrozpaczeni pozostajemy z samymi sobą i świadomością nieuchronnej klęski. Jeszcze w "Platformie" seksualność jawi się jako źródło pocieszenia. "Narządy płciowe - mówi jej bohater - stale dostępne źródło rozkoszy, istnieją. Bóg, winny naszego nieszczęścia, który stworzył nas jako istoty ulotne, puste i okrutne, przewidział jednak tę formę słabej pociechy. Gdyby nie trochę seksu od czasu do czasu, na czym polegałoby życie? Próżna walka ze sztywniejącymi stawami, wypadającymi zębami". A jednak wątpliwa to pociecha. Bo "gdybym pozwolił namiętności ogarnąć moje ciało - pisze bohater >>Platformy<< - w ślad za nią szybko pojawiłby się ból". Ten sam motyw powraca w "Możliwości wyspy", tyle że już bez pociechy. "Pożądanie seksualne nie znika - pisze Daniel 1 - ale z wiekiem staje się coraz bardziej okrutne, coraz bardziej dotkliwe i nienasycone - i nawet u mężczyzn, co zresztą zdarza się dosyć rzadko, u których zanika wydzielanie się hormonów, erekcja i wszystkie z nią powiązane reakcje, pociąg do młodych kobiecych ciał się nie zmniejsza, ale staje się, i to nawet jest jeszcze gorsze, cosa mentale, pożądaniem pożądania".

Człowiek to ciało przeniknięte pożądaniem; cielesność jest czymś przeklętym, bo jest podstawą, korzeniem, warunkiem koniecznym pożądania; tam wszakże, gdzie odczuwa się pożądanie, musi pojawić się ból, a zaraz za nim śmierć. Pożądanie w końcu przegrywa, zawsze okazuje się, że nie można go nasycić, że czas, przypadek, niesprzyjający układ sił są przeciw nam. Tym, co ostatecznie wygrywa, jest ból, cierpienie, nienasycenie. Być w ciele to pożądać; pożądać to pragnąć tego, czego się nie ma; ale ciało nigdy nie wygra z czasem i światem. Oto okrutne równanie; oto niepodważalne prawo tego świata. Człowiek to pożądanie wtrącone w cielesność. A zatem klęska została wpisana w los człowieka i nie można się łudzić, że nas ona nie dotknie. O ile w "Cząstkach elementarnych" czy "Platformie" rozpad miłości był spowodowany zewnętrznym zdarzeniem - nagłym atakiem choroby Christiane, zamachem terrorystów - o tyle w "Możliwości wyspy" miłość kończy się najnaturalniej w świecie. Z jednej strony Isabelle, pierwsza żona Daniela starzeje się i nie może już dawać mu rozkoszy; z drugiej młoda Esther rzuca go dla innych. W obu wypadkach czas, starość musi zniszczyć miłość, a przynajmniej to, co Houellebecq nazywa miłością.

Osoba jako środek

Dla niego miłość to po prostu pożądanie, a wartość kobiety jako przedmiotu miłości polega na tym, że potrafi wciąż dawać zaspokojenie. Kobiety Houellebecqa nie są osobami, ale zwykłymi narzędziami zaspokajania namiętności. Właściwie nie jest możliwa przyjaźń z nimi, nie jest możliwy żaden głębszy, nieseksualny, wolny od zmysłowości związek. Nie wiemy, co myślą, czego pragną. Esther jest po prostu młoda, inaczej niż większość Hiszpanek ma jasne włosy; ma też piękne ciało, a jej główną cechą jest to, że zwykle chodzi w samej spódnicy, bez majtek. Ich spotkanie robi wrażenie raczej opisu erotycznej fantazji niż rzeczywistego wybuchu miłości. Rozmawiają, po chwili Daniel zdradza się z brakiem swojej wiary w sens robienia filmów, na co Esther kładzie mu dłoń na członku. Szybko i sprawnie. Ta miłość nie zna troski, opiekuńczości, nie zna uwagi poświęcanej drugiej osobie, nie wie co to poświęcenie, rezygnacja; jest skrajnie egoistyczna. Ten kto kocha nigdy siebie nie przekracza, nigdy nie wychodzi poza własne "ja", własne pożądanie rozkoszy. Dociera do innych, do kobiety albo raczej kobiet, ale tylko jako do źródła możliwego zaspokojenia. Ideałem tej miłości byłaby masturbacja; w gruncie rzeczy to, co Houellebecq nazywa miłością, jest formą masturbacji przy użyciu kobiecego ciała.

W świecie, w którym przebywają bohaterowie Houellebecqa, nie ma miejsca na nic trwałego, nic autonomicznego względem czasu i pożądania. Widać to dobrze w jednej ze scen "Możliwości wyspy". Okazuje się, że w czasie szkoleń dla adeptów sekty elohimickiej prorok uwodzi jedną ze słuchaczek. Jej chłopak mści się i zabija proroka. Cała rzecz nie może wyjść na jaw; w pokoju zamordowanego odbywa się krótka narada najbliższych współpracowników z udziałem Daniela. Wszyscy dochodzą do wniosku, że trzeba ukryć prawdę o śmierci. Proroka ma zastąpić jego domniemany syn Vincent; aby jednak cała operacja się udała, trzeba zabić świadków morderstwa. Słuchaczka, którą wziął sobie prorok, musi zginąć. Zaskoczony Vincent usiłuje jej bronić. Ale jak? Jedyne, co ma do powiedzenia, to to, że Francesca "jest taka młoda, taka piękna". Niewiele. W tym starciu Uczony, jeden z najbliższych współpracowników zamordowanego proroka, musi wygrać. "Powiedz sobie - przekonuje wahającego się Vincenta - że to po prostu istota śmiertelna, śmiertelna jak dotychczas my wszyscy: czasowy układ cząstek. Powiedzmy, że w tym przypadku mamy do czynienia z ładnym układem; ale ta dziewczyna nie ma więcej konsystencji niż kształt uformowany przez szron, zwyczajne ocieplenie wystarczy, żeby ją unicestwić; i na szczęście dla niej jej śmierć stała się konieczna, by ludzkość dalej mogła podążać swoją drogą". Skoro tak, dzieje się jedynie to, co konieczne. Dziewczyna dostaje zabójczy zastrzyk i jej trup - w końcu jeszcze trzeba zbrodnię ukryć przed policją - zostaje wyrzucony za okno. Ta śmierć niewinnej kobiety nie ma potem żadnych skutków; jej mordercy przechodzą nad sprawą do porządku dziennego. To nie Raskolnikow, który miesiącami zmaga się ze sobą, aż w końcu idzie i wyznaje winę. Tu winy właściwie nie ma. Zamiast wyrzutów sumienia jest zapomnienie. Vincent "najwyraźniej zapomniał o Włoszce, której śmierć w pewnym momencie zdawała się przysparzać jego sumieniu bolesnych wyrzutów". W świecie Daniela, Vincenta, Uczonego, szerzej, we współczesnym świecie Zachodu nie ma bezwzględnych obowiązków, nienaruszalnych praw. Nie istnieje ponadczasowa sprawiedliwość; zbrodnia nie pociąga za sobą konieczności ukarania; miłość nie jest skierowana ku dobru osoby; nie wynosi kochającego poza niego ku drugiemu.

Zbawienie od "ja"

Tyle że w tym świecie, w który zostaliśmy wrzuceni jako pożądające ciała, nie da się wytrzymać. Dlatego Houellebecq odkrywa również swoje - nazwijmy to tak - zbawienie, pewnego rodzaju quasi-buddyjską dobrą nowinę. Zbawić się to pokonać złudzenie, że jest się czymś indywidualnym, obdarzoną niepowtarzalną tożsamością osobą. Wyzwolić się, to rozłożyć świadomość na czynniki pierwsze, to pozbyć się zachłannego, chciwego, pragnącego miłości i bycia kochanym "ja". Nie być osobą jest tym samym, co nie pragnąć bycia kochanym; ponieważ jedyna dostępna forma miłości jest po prostu fizycznym pożądaniem i zaspokojeniem zmysłowym, tym, co ostatecznie trzeba zniszczyć, staje się własne "ja". Tylko niszcząc osobę, niszczy się potencjalne źródło zagrożenia, potencjalne pragnienie bycia kochanym. "Wtedy ogarnęło mnie silne pragnienie zniknięcia; rozpuszczenia się w świetlistej, ruchliwej, wibrującej od nieustannych możliwości pustce" - tak Daniel opisuje swój pobyt w miejscu nazwanym przez proroka sekty elohimitów "miłością". Prawdziwa miłość to pustka; a pustka, usunięcie podstawy odrębnej jaźni to jedyna forma zbawienia, na jaką możemy liczyć.

Wiemy to, bo doświadczamy czasu; starość nie jest jednak wyzwoleniem, ale pieczęcią podległości; kajdanami, które nałożył na człowieka zły duch tego świata. Jest tylko jeden sposób, by przestać być możliwym źródłem pragnienia rozkoszy: trzeba zniszczyć nie swoje życie, ale swoją osobę, doprowadzić do rozpadu, wygładzenia, sparaliżowania tożsamości. "Ograniczona liczba ujawnionych wspomnień, jakie zachowujemy po istnieniach o identycznych kształtach, nie ma wystarczającej siły, by indywidualna fikcja mogła tutaj znaleźć punkt oparcia" - pisze Daniel 25. To prawda, obserwując komentarze neoludzi, sklonowanych wersji głównych bohaterów powieści, można mieć wrażenie, że są to osoby jakby sparaliżowane, w stanie letargu, uśpienia. Ale wolne od pożądania. Ostateczne wyzwolenie się dokonało. "Postrzegałem moje ciało jako wehikuł, ale był to wehikuł niczego". Ostatnie emocje powoli gasną, żądło pożądania już nie kłuje.

Zbawienie staje się zatem wygaszeniem, rezygnacją z osobowości. I ta prawda zdaje się być też ostateczną odpowiedzią na rozpad cywilizacji Zachodu. Z perspektywy Houellebecqa kolejne projekty ulepszenia świata, budowy bardziej szczęśliwego życia, nowych utopii stają się nieistotne. Żadne bowiem nie docierają do źródła zła, żadne nie leczą człowieka z pożądania. Zachód jest skazany na zagładę, bo zamiast likwidować i ograniczyć pożądanie, zaakceptował je. Nowoczesność ściśle łączy się z optymizmem, porewolucyjną wiarą w ludzką przyrodzoną dobroć, w naturalną dobroć pożądania.

Agonia katolicyzmu

Tej wierze ulegają wszyscy, łącznie z Kościołem katolickim. Dlatego Daniel z taką wściekłością i zapalczywością atakuje Teilharda de Chardin, "oszołoma pierwszej klasy". W jego oczach to nie wielki myśliciel, ale żałosny epigon, skażony postępową myślą rewolucji. Teilhard jest po prostu patetycznym głupcem, mającym głupkowate i dobrotliwe pojęcie o ludzkości i przyszłości.

"Powszechna energia musi być energią myślącą, jeżeli w rozwoju nie ma mniej znaczyć niż cele ożywione przez jej działanie" - pisał ten jeden z najbardziej wpływowych katolickich myślicieli XX wieku. I dodawał, że kosmiczne dążenie porusza się "w kierunku niewiarygodnego, quasi-monomolekularnego stanu [...] gdzie każde ego [...] na to jest przeznaczone, by osiągnąć swój punkt szczytowy w jakimś tajemniczym super-ego". W tych słowach widać istotę Teilhardowego "oszołomstwa": pomieszanie biologicznej ewolucji z duchowym rozwojem, zatarcie wartości osoby, naturalizację religii chrześcijańskiej, która staje się optymistyczną wiarą w przyszłość ludzkości. Z perspektywy człowieka zmagającego się z winą, pochłoniętego pożądaniem, człowieka, który doświadcza okrucieństwa wyobcowania, wyrzucenia poza świat sensu, relacji i bliskości, nowa teologia oferująca zlanie się jednostek w przyszłym superego, zdaje się głupstwem i dziecinadą.

Największym błędem współczesnego Kościoła - zdaje się mówić bohater Houellebecqa - jest ślepota na grzech pożądania i naiwna wiara w postęp. Że nie jest to przypadłość jednego tylko myśliciela, widać choćby po wpływie Teilharda na współczesny katolicyzm. W końcu te słowa francuskiego myśliciela z aprobatą cytuje w swej pierwszej książce Joseph Ratzinger, pisząc, że w Jezusie dokonał się "dalszy skok ewolucji". Uczniem, a potem niezłomnym obrońcą de Chardina był inny z soborowych ojców, Henri de Lubac, podniesiony do godności kardynała przez Jana Pawła II. Nic dziwnego zatem, że chrześcijaństwo, które zapomniało o złu pożądania i głosi radosną apoteozę naturalnego człowieczeństwa, musi zniknąć. ">>Z Chrystusem żyjesz mocniej<< tak mniej więcej brzmiał powtarzający się temat kampanii reklamowych organizowanych przez Kościół katolicki bezpośrednio przed jego zniknięciem" - pisze o agonii najstarszej religii Zachodu Daniel.

I dlatego rolę zbawcy wypełni ostatecznie Kościół elohimicki, dziwaczna zbieranina hochsztaplerów, oszustów, samozwańczych naukowców i zamordystów. Ale to oni wygrają, to oni wyciągną ostateczne wnioski z upadku cywilizacji Zachodu, której sens polega na tym, by "użyźnić glebę dla Kościoła elohimickiego". To metafora. Kościół elohimicki głosi po prostu koniec człowieczeństwa; nieśmiertelność, jaką oferuje, nie ma nic wspólnego ani z chrześcijańskim życiem wiecznym, ani z nieśmiertelnością w pełnym tego słowa znaczeniu. Zbawienie elohimickie jest tylko wygaszeniem namiętności, przedłużeniem w nieskończoność gatunku neoludzi, którzy nie tworzą już sami kultury ani cywilizacji. Wolni są bowiem od absurdalnego pragnienia pozostawienia po sobie śladu. Nie muszą walczyć ani się odżywiać, udoskonalony układ pokarmowy pozwala im żyć jak rośliny. Ale - co najważniejsze - nie muszą pożądać. Uwolnili się od strachu przed śmiercią. Trudno jednak o nich powiedzieć, że są. Oni też czekają na przyszłych, tajemnicze wyższe istoty, których najważniejszą cechą będzie to, że nie będą istnieć jako osobne byty.

Pisząc o "Poszerzeniu pola walki", Agata Bielik-Robson określiła twórczość Houellebecqa mianem "realistycznego masochizmu" ("Europa", nr 26 z 28 czerwca br.). To trafne spostrzeżenie odnosi się też do jego ostatniej powieści. Chociaż ma jedną wadę: zbytnio kieruje uwagę czytelnika w stronę psychologii, jednostkowego wynaturzenia. Jeśli sam miałbym najkrócej ująć sens pisarstwa autora "Cząstek elementarnych", to widziałbym w nim raczej efekt metafizycznej zemsty na ogołoconej ze znaczenia nowoczesności. Pierwszym motywem Houellebecqa nie jest psychologiczny masochizm, lecz metafizyczne wyobcowanie, które zostawia go w niewoli pożądania. Reszta jest zemstą na tych, którzy za to wyobcowanie odpowiadają.

"Możliwość wyspy" nie pociesza, nie daje zadowolenia. Pozostawia gorzki smak, poczucie, że nasza cywilizacja znalazła się na progu katastrofy. Dawne bariery ochronne albo już padły, albo lada chwila ustąpią pod naporem nowoczesnego egoizmu. Powieść Houellebecqa spełnia rolę, jaką zawsze wypełniała wielka literatura. Ostrzega i - nawet w tak osobliwej formie, przez zaprzeczenie i odrzucenie - przypomina o tym, co najważniejsze.

Paweł Lisicki

p

*Paweł Lisicki, ur. 1966, eseista, publicysta, pisarz. Był dziennikarzem "Rzeczpospolitej". Publikował m.in. w "Arcanach", "Znaku" i "Tygodniku Powszechnym". Wydał dwa zbiory esejów "Nie-ludzki Bóg" (1995) oraz "Doskonałość i nędza" (1997), a także dramat "Próba. Przypowieść w dwóch aktach" (2005).