p

Jean-Luc Gréau*

Jak ożywić europejską gospodarkę

Amerykański powieściopisarz Philip Roth określił kiedyś historię jako proces, w którym nieprzewidywalne staje się nieuniknione. Rozbrajająca ironia tego - w zasadzie słusznego - twierdzenia dotyczy na szczęście tylko pewnej kategorii procesów, które nadają bieg historii. Inne procesy pozostają przewidywalne. Zadaniem każdego rządzącego jest ubiec je (jeśli są niebezpieczne) lub przygotować do nich społeczeństwo (jeśli zapowiadany kierunek zmian wymaga zbiorowego dostosowania się do nich). Gdy wsłuchamy się w to, co mówią przywódcy Unii Europejskiej oraz jej państw członkowskich, dojdziemy do wniosku, że historia stała się jednocześnie całkowicie przewidywalna i całkowicie nieunikniona. Według nich chodzi o wyrównanie kroku w szybkim marszu ku liberalizacji wymiany handlowej i finansowej. Tę liberalizację uważają za podstawowy warunek nadejścia najlepszego ze światów. Ta doktrynerska wizja jest sprzeczna z wizją europejskich ojców założycieli. Ogłosili oni koniec wojny domowej między narodami europejskimi i zorganizowali przestrzeń niezakłóconych stosunków handlowych wewnątrz tej nowej społeczności. Żywili przy tym nadzieję, że stworzenie takiej przestrzeni doprowadzi do pojawienia się europejskiej "affectio societatis". Nie przesądzali jednak, jaką konkretną formę przybierze ta Europa przyszłości, lecz starannie chronili nowy Wspólny Rynek. Zajmowali się umacnianiem więzów pomiędzy gospodarkami i społeczeństwami państw członkowskich. Perspektywa ich zerwania wydałaby się im przerażająca - a taką właśnie perspektywę rysuje amerykańska i chińska globalizacja, w którą chcą się włączyć europejskie elity. Oznacza to, że za głoszoną chęcią wykroczenia poza ciasne ramy narodowe na rzecz szerszych ram europejskich kryje się nieomal dosłowne porzucenie właściwego projektu europejskiego. Choć legitymizacja Europy opiera się na zakwestionowaniu państw narodowych, to głównym zajęciem powołujących się na nią elit jest promowanie (wspólnie z elitami amerykańskimi) światowego systemu "zarządzanego" przez głównych aktorów gospodarczych i finansowych, pod militarną i dyplomatyczną ochroną Stanów Zjednoczonych.

Reklama

Handel światowy według Davida Ricarda i Deng Xiaopinga

Od czasów II wojny światowej w handlu światowym nastąpiły trzy kolejne ewolucyjne procesy o zasadniczym znaczeniu. Pierwszy z nich dotyczył tradycyjnego podziału sił w dziedzinie przemysłu i handlu. Najsilniejszy był tu tradycyjnie blok, który tworzyły Europa Zachodnia, Ameryka Północna i Japonia. Pozostałe regiony świata dostarczały temu zespołowi ekonomicznemu głównie surowców rolnych i przemysłowych. Zmiana polegała na bezprecedensowej intensyfikacji wymiany produktów między krajami uprzemysłowionymi pod wpływem trzech czynników: obniżenia barier celnych funkcjonujących w Stanach Zjednoczonych od samego początku ich istnienia (cła wynosiły od 27 do 50 proc.); wprowadzenia Wspólnego Rynku w Europie Zachodniej oraz metodycznej ofensywy Japonii, której celem było zdobycie rynków zagranicznych. W przeciągu 25 lat proporcje handlu uległy odwróceniu: udział produktów wzrósł do dwóch trzecich, natomiast udział surowców zmalał do jednej trzeciej. Było to znaczące odwrócenie proporcji, oznaczało bowiem przemieszczenie tradycyjnych linii podziału w debacie na temat handlu międzynarodowego. Zamiast szukać łatwego oparcia w swoich ewentualnych atutach, państwa coraz częściej konkurowały bezpośrednio ze sobą, testując własną zdolność do wypychania innych państw z dotychczas zajmowanych przez nie pozycji. Drugi proces zmian polegał na zupełnie nieoczekiwanym pojawieniu się na rynku międzynarodowym nowych krajów przemysłowych. Gdy niektóre państwa Trzeciego Świata wplątały się w eksperymentowanie z autarkicznym socjalizmem, inne kraje - sławetne azjatyckie tygrysy - w przeciągu zaledwie jednego pokolenia potrafiły stać się potężnymi rywalami Zachodu w dziedzinach takich jak elektronika czy produkcja statków. Korea, Tajwan, Hongkong, Singapur czy Tajlandia - mimo teoretycznie ograniczonych środków, nazywanych przez ekonomistów "zaopatrzeniem w czynniki produkcji" - dowiodły, jak powierzchowna jest klasyczna teoria przewagi względnej. Państwa te określały swoją politykę rozwoju gospodarczego, wychodząc raczej od własnych oczywistych słabości. Choć były pozbawione obfitych złóż surowców i nie posiadały na początku dobrze wykształconych grup pracowników ani uprzednio zgromadzonych kapitałów, dzięki pracy, przedsiębiorczości i spontanicznej akumulacji potrafiły nawiązać rywalizację w dziedzinach, gdzie stare państwa wydawały się nie do pokonania. Nie można ignorować faktu, że wschodzące rynki azjatyckie stały się jednym z dwóch głównych ognisk światowego wzrostu gospodarczego - drugim jest gospodarka amerykańska, z tą jednak podstawową różnicą, że Azja kumuluje nadwyżki w handlu zagranicznym, zaś Stany Zjednoczone mają chroniczny i stale rosnący deficyt. To jest właśnie trzeci proces zmian. Zmusza on do ponownego przemyślenia zagadnień handlu międzynarodowego - bez zwracania uwagi na tabu, jakie usiłuje narzucić popularna teoria wolnego handlu, by uniemożliwić wszelką dyskusję. Nastąpił nowy, wielki przełom - za jego sprawą teoria przewagi względnej została ostatecznie odesłana do lamusa. Od 26 lat, czyli od samego początku okresu wzrostu ekonomicznego, Chiny nieustannie rozszerzają wachlarz produkcji eksportowej. Co roku przekraczają jakiś znaczący próg: w dziedzinie produkcji stali i samochodów w 2004 roku przeważał jeszcze import, w 2005 roku Chiny stały się już eksporterem. Natomiast Indie w interesujący sposób odwróciły klasyczny scenariusz kapitalistycznego rozwoju. Najpierw rozwinęły sferę usług intelektualnych, przemysł "szarych komórek" - jakby miały uczynić z niego swą specjalność; następnie oparły na nim rozwój przemysłu. Gospodarka indyjska wykorzystuje obecnie w działalności przemysłowej bardzo wielu bardzo zdolnych pracowników umysłowych. To nowe wschodzące mocarstwo również mogłoby zaburzyć światową hierarchię wydajności gospodarczej. Żal patrzeć, jak klasyczna teoria wymiany międzynarodowej utrzymuje się nadal, choć zaprzecza jej coraz więcej istotnych faktów. Twierdzenia Davida Ricarda i jego następców wykorzystywane są do analizy ekonomicznej w niemal niezmienionej formie. Według nich handel międzynarodowy miał doprowadzić do stosunkowo stabilnego międzynarodowego podziału pracy, hipotetycznie pozwalając każdemu uczestnikowi wymiany czerpać zyski z handlowej gry, nie zagrażając przy tym jego dynamice gospodarczej. Czy można powiedzieć, że w świetle wydarzeń ostatnich lat Deng Xiaoping okazał się lepszym ekonomistą niż David Ricardo? Rzucając Chiny do ataku na rynki światowe, Deng Xiaoping poczynił słuszne założenie, że jego kraj może połączyć umiejętności techniczne i przedsiębiorczość starych krajów przemysłowych z atutem w postaci wyjątkowo obfitych zasobów ludzkich, które w Chinach jeszcze długo pozostaną bardzo tanie. Ograniczę się tu jedynie do wskazania, w jaki sposób zwolennicy wolnego handlu posługują się (upraszczając ją do przesady) teorią Ricarda. Zgodnie z nią to nie rynek pracy określa zbiorową siłę nabywczą pracowników, lecz sami przedsiębiorcy w zależności od tego, na jaki zysk z danej pracy mogą oni liczyć. Pracownicy otrzymują płacę realną, reprezentatywną dla pewnego "koszyka" niezbędnych do życia towarów. Tak więc współczesna popularna teoria wolnego handlu to ekstrapolacja i uproszczenie teorii Ricarda. Ten angielski ekonomista uważał, że import podstawowych towarów spożywczych pozwala na obniżenie płacy realnej, czyli kosztów produkcji ponoszonych przez pracodawców; tym samym import ten stymulowałby inwestycje i zatrudnienie. Późniejsi, nieco oszukańczy spadkobiercy Ricarda powiadają nam dzisiaj, że tani import wszelkich towarów będzie sprzyjał ogólnemu wzrostowi siły nabywczej konsumentów. Potencjalna likwidacja wydajnych miejsc pracy jest ceną, którą trzeba zapłacić za gromadzenie zysków, jakie daje import ze wschodzących rynków. W ten płytki sposób rozumuje Biały Dom, Kapitol, Bruksela, a także liczne redakcje różnych mediów. Nie będę się wdawał w dyskusję, sprawdzając, czy dystrybutorzy tanich produktów ze wschodzących rynków stosują ten schemat i czy ceny sprzedaży tych towarów odzwierciedlają niższą cenę ich zakupu - mimo że a priori taka szlachetna polityka pomniejsza zyski dystrybutorów i szkodzi ich pozycji na giełdzie. Poprzestanę na stwierdzeniu, że ogólna ewolucja płac z coraz większym trudem nadąża za ogólną ewolucją cen, choć ta ostatnia odzwierciedla przecież fakt, iż importowane, tanie towary zajęły miejsce towarów kupowanych dotąd po wyższych cenach. W ten sposób nie tylko zyski pochodzące ze zwiększonej wydajności nie są dystrybuowane w sferze pracy, ale w wielu krajach siła nabywcza wręcz spada. W Stanach Zjednoczonych, kraju promującym globalizację, rzecz wydaje się już przesądzona. W latach 2000-2005 statystyki wykazały wzrost wydajności o 8 proc., jednak nie poszedł za tym żaden wzrost siły nabywczej. Ostatnia tendencja w Stanach Zjednoczonych to obniżka realnych dochodów. Tak amerykańscy, jak i coraz liczniejsi europejscy pracownicy podwójnie tracą na światowym wolnym rynku: ryzyko utraty zatrudnienia łączy się z tendencjami regresyjnymi w dziedzinie dochodów. Nowe rozdanie następuje jednak w nader szybkim tempie. Sprawia ono, że globalizacja zyskuje konkretny kształt. Operacja dokonuje się wieloma kanałami - delokalizacja przedsiębiorstw sensu stricto jest zaledwie jej najbardziej widocznym objawem. Oprócz delokalizacji niektóre nasze produkty wypierane są w sposób naturalny za sprawą pojawienia się na naszych rynkach towarów i usług wytwarzanych przez wysokowydajne przedsiębiorstwa ze wschodzących rynków. Wśród 100 największych przedsiębiorstw zarejestrowanych przez chińskie ministerstwo handlu figuruje już 47 o kapitale miejscowym (obok 53 filii grup zagranicznych, reeksportujących produkty z Chin). Prawie wszystkie spośród tych chińskich przedsiębiorstw zajmują się elektroniką, informatyką i telekomunikacją. Czy można jeszcze wątpić, że europejski i amerykański eksport do Chin będzie malał kwartał po kwartale?

Chiński imperializm

Reklama

Choć rozwój i możliwości Chin zostały wreszcie uznane za fakt, trudniej dostrzec, dlaczego niosą one ze sobą groźbę destabilizacji. Wciąż często stawia się hipotezę głoszącą, że Chiny dostosują się stopniowo do warunków pracy i życia, jakie obowiązują w krajach zamożnych. Doprowadziłoby to do sytuacji, w której współzawodnictwo z Chinami i kilkoma innymi państwami stałoby się bardziej wyrównane i łatwiejsze do zniesienia. Ci, którzy rozumują w ten sposób, nie zdali sobie jeszcze sprawy z wyjątkowego charakteru tego kraju. Ambicją nowych Chin stworzonych przez Deng Xiaopinga jest światowa dominacja gospodarcza. Potęgę krajów zachodnich zamierzają zastąpić swoją własną. Aby osiągnąć ten cel, chińscy przywódcy chcą za każdą cenę utrzymać wyższą konkurencyjność swoich przedsiębiorstw - hamują więc wszelką ewolucję społeczną. Przyjrzyjmy się najpierw pewnemu klasycznemu pojęciu z dziedziny ekonomii rozwoju. Wschodzące gospodarki są gospodarkami dualnymi, to znaczy składają się z nowoczesnego sektora typu kapitalistycznego, nakierowanego częściowo na eksport, oraz z sektora tradycyjnego - w rodzaju owych niezliczonych warsztatów tkackich na zapadłej indyjskiej wsi. To powoduje, że pracodawcy z sektora nowoczesnego nie współzawodniczą w celu zapewnienia coraz trudniejszej do znalezienia siły roboczej - jak musieliby to czynić w rozwiniętej i bogatej gospodarce. Wystarczy, że będą czerpać z rezerwuaru, jakim jest gospodarka tradycyjna. Daje to tym lepsze efekty, że rezerwuar ten jest bardzo obszerny. Oto główna przyczyna, dla której 26 lat rozkwitu gospodarczego Chin nie wpłynęło znacząco na wzrost miejscowego systemu płac. Po upływie tych 26 lat powinniśmy już przecież zaobserwować jakąś wstępną fazę zbliżenia społeczeństwa chińskiego do Zachodu. Owo zbliżenie opóźnia się również dlatego, że chińskie władze czuwają, by nie doszło do stopniowego zrównoważenia warunków konkurencji pomiędzy ich własną gospodarką a gospodarkami krajów bogatych. Wysiłki chińskich władz zmierzają do utrzymania niskich kosztów pracy, które ewoluują zawsze wolniej niż wydajność pracowników. Jeśli dodać do tego, że waluta jest w wyjątkowym stopniu niedoszacowana, konkurencyjność sektorów produkujących na eksport jeszcze wzrasta. Dwa aspekty sytuacji współczesnych Chin w dramatyczny sposób ilustrują ową cyniczną politykę chińskiego rządu. Po pierwsze "mingong", robotnicy migrujący ze wsi do miasta: lekko licząc ponad 100 milionów ludzi bez umowy o pracę, do całkowitej dyspozycji pracodawców na czas nieokreślony i bez najmniejszej ochrony socjalnej. Następnie (po zlikwidowaniu systemu z czasów komunistycznych) brak jakiegokolwiek ubezpieczenia zdrowotnego, który znacznie zmniejsza ewentualne koszty prywatnych pracodawców, jednocześnie skazując na śmierć chińskich chorych, których nie stać na pomoc prywatnego ubezpieczyciela. Nieprędko ujrzymy więc chińskich pracowników organizujących sobie wolny czas uzyskany dzięki wprowadzeniu 35-godzinnego tygodnia pracy albo wykorzystujących środki pochodzące z powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego. Chiny celowo utrzymują niedostateczny poziom konsumpcji. To w pełni ukazuje wyzwanie, jakie kraj ten rzuca reszcie świata. Na tle wszystkich krajów przemysłowych obraz chińskiej produkcji jawi się jako całkowicie zdeformowany, właściwie monstrualny. Chodzi po pierwsze o chińskie inwestycje. Osiągnęły one już 40 proc. PKB, a więc w przybliżeniu odsetek dwukrotnie większy niż w dużych krajach przemysłowych (w Stanach Zjednoczonych w 2005 roku wynosił on 19 proc., we Francji 19,7 proc., w Niemczech 17,9 proc., w Wielkiej Brytanii 17,1 proc., a w Japonii 23,2 proc.) Podobnie jest w przypadku eksportu, który - co jeszcze bardziej uderzające - jest (wciąż w stosunku do PKB) trzykrotnie wyższy niż eksport Stanów Zjednoczonych czy krajów dawnej Piętnastki skierowany do pozostałych części świata. Szalone liczby dotyczące eksportu i inwestycji ukazują konsumpcję jako swego rodzaju odpad. Jej stosunek do pozostałych części ciągle się zmniejsza: stanowiła mniej niż 37 proc. chińskiego PKB w 2004 roku, tymczasem w wymienionych wyżej wielkich krajach przemysłowych stanowi od 57 do 70 proc. Chiny więcej inwestują niż konsumują, niebawem będą więcej eksportować niż konsumować. Ponieważ dane te są dostępne, rządy państw zachodnich nie mogą udawać, że nie zdają sobie sprawy z rzeczywistych celów Chin. Wejście tego kraju na rynek światowy służy chińskiemu projektowi imperialistycznemu. Oznacza to, że rynek ten będzie służył chińskiej potędze, nie zaś, że chiński rynek krajowy zaoferuje możliwości zbytu partnerom handlowym, którzy otwarli przed Chinami drzwi. Wyłączając jakiś poważny wypadek na skalę światową - zawsze możliwy, lecz mało realny - który dokonałby przetasowania w handlu międzynarodowym, chińska ekspansja będzie trwała ze szkodą dla Ameryki Północnej i Europy. Chiny już są producentem wyposażenia maszyn tekstylnych, komputerów osobistych czy statków handlowych (których są trzecim producentem na świecie), szykują się do produkcji samolotów liniowych i central atomowych na zachodnich licencjach. Z pewnością dzięki własnym przedsiębiorstwom lub zagranicznym grupom obecnym w Chinach będą produkować szeroką gamę wyposażenia dla swoich fabryk i swoich centrów badawczych. Możemy zakładać, że kraj ten będzie później eksportował do pozostałej części Azji nowe produkty pochodzące z własnych wytwórni. Jakie więc mogą być motywy zachodnich rządów, kiedy zgadzają się na taką asymetrię? Dość łatwo pojąć amerykańską i brytyjską strategię: dopóki w ich gospodarkach trwa pozorna prosperity, zasadniczo oparta na konsumpcji usług i zadłużeniu obywateli, dopóty polityczni przywódcy z Londynu i Waszyngtonu nie mają żadnych pilnych powodów, by niepokoić się inwazją z zewnątrz. Poza tym pozostają całkowicie pod wpływem swoich bankierów i spółek giełdowych. By uzyskać ich poparcie dla wolnego handlu, wystarczy błysnąć im przed oczami dywidendami bankowymi, jakie mogliby otrzymać, zakładając filie w Chinach. Jak jednak sprawy mają się na przykład w Niemczech, kraju nieczułym na pokusy giełdy i zajętym utrzymaniem silnej pozycji przemysłowej - której Republika Federalna zawdzięcza swą międzynarodową potęgę od czasu zakończenia wojny?

Niemiecki separatyzm gospodarczy

Nieprzerwane debaty dotyczące instytucjonalnej przyszłości Europy trwające od podpisania traktatu amsterdamskiego przysłoniły ważną ewolucję Republiki Federalnej. Dokonała się ona podczas dwóch kadencji Gerharda Schrödera. Po krótkim epizodzie keynesowskim, którego symbolem był minister finansów Oscar Lafontaine, socjaldemokratyczne rządy dyskretnie, lecz metodycznie zaczęły iść drogą, która prowadzi naszego wielkiego sąsiada do poluzowania więzów łączących go z europejskim wspólnym rynkiem. Krótko mówiąc, Niemcy wybrały świat. Pod coraz silniejszym wpływem wielkich "kapitanów przemysłu" politycy pracowali nad umocnieniem konkurencyjności niemieckiego aparatu produkcyjnego na rynkach zagranicznych. Poświęcili przy tym bez skrupułów popyt krajowy. Prawdą jest, że eksportowe ciągoty kapitalistycznych Niemiec są równie stare jak historia ich przemysłu. Prawdą jest również, że za czasów kanclerza Adenauera i jego ministra Erharda inwestycje i eksport zawsze miały priorytet wobec konsumpcji. Prawdą jest także, że niemiecki niż demograficzny to kolejny bodziec dla miejscowych firm, by tym pilniej poszukiwać rynków zagranicznych. I prawdą jest wreszcie to, że rozwijające się strefy gospodarcze w Azji i Europie Środkowej to dla wielkiego przemysłu niemieckiego oczywisty rynek zbytu na wyposażenie. Jednak to, co stało się ostatnio w przedsiębiorstwach i w polityce gospodarczej, wskazuje, że doszło do prawdziwej zmiany orientacji. Do tej pory przywódcy ekonomiczni i polityczni godzili się na redystrybucję zysków z eksportu w ramach słynnej "społecznej gospodarki rynkowej". To już przeszłość. Aksjomatem polityki gospodarczej stała się globalizacja handlu. Implikuje to częściowe wyrzeczenie się przywilejów przez pracowników grup eksportowych. Kiedy Francja skracała tydzień pracy do 35 godzin, niemieckie przedsiębiorstwa wykonały ruch przeciwny. Polegał on na renegocjacji umów zbiorowych w celu wydłużenia czasu pracy bez podnoszenia zarobków, dodatkowo przedsiębiorstwa otrzymały zgodę na wprowadzenie elastycznego systemu. Polega on na obliczaniu czasu pracy w stosunku rocznym. Przedsiębiorcy nie muszą płacić więcej za godziny nadliczbowe, jeśli są one kompensowane przez skrócony czas pracy w innych okresach roku. Niemcy są więc jedyną wielką gospodarką, która silnie obniżyła jednostkowe koszty produkcji, otrzymując przy tym błogosławieństwo swego socjaldemokratycznego rządu. Rezultaty są tyleż błyskotliwe, co godne pożałowania. Nasz sąsiad rzeczywiście powrócił w 2002 roku do czołówki światowych eksporterów - nadwyżka handlowa wynosi w Niemczech 7 proc. PKB, co kontrastuje z amerykańskim deficytem o podobnej wysokości. Ten wspaniały sukces sprawia, że początkowo trudno zrozumieć, skąd się bierze ogólna stagnacja ekonomiczna, której towarzyszy masowe bezrobocie. Jeśli chodzi o wzrost gospodarczy, Republika Federalna nie radzi sobie wcale lepiej niż dużo mniej konkurencyjne Włochy - i dużo gorzej niż Francja, której eksport nie przekracza 40 proc. niemieckiego. Inaczej mówiąc: obecnie wzmożonemu eksportowi nie towarzyszą już inwestycje i zatrudnienie, jak to się działo niegdyś. Szlachetne koło zakreślone przez kanclerza Schmidta zostało przerwane. Demograficzna słabość Niemiec to niejedyna przyczyna takiej sytuacji. Polityka rozmyślnej redukcji kosztów produkcji, pozwalająca (wobec pojawienia się nowych łapczywych konkurentów) postawić na globalizację - oto co w głównej mierze odpowiada za tę sytuację. Niemiecka polityka gospodarcza nigdy nie była w pełni keynesowska, teraz zaś stała się antykeynesowska. Wielkie niemieckie grupy przemysłowe patrzą już wyłącznie w stronę Chin i Indii. Udają się tam misje dyplomatyczne i handlowe kolejnych kanclerzy. Wydaje się, że nasi sąsiedzi rozmyślne oszukują się sami co do konsekwencji tej polityki. Historyk Edouard Husson zauważa, że "Chiny pochłaniają nie więcej niemieckiego eksportu niż Polska, i jedną czwartą tego, co zza Renu importuje Francja". Ten wielki skok naprzód niemieckiego eksportu do Azji należy więc zrelatywizować. Trzeba również być świadomym jego ograniczeń czasowych - kraje, do których jest on kierowany będą w przyszłości w coraz większym stopniu zdolne do zastępowania towarów importowanych produktami miejscowymi albo będą mogły wymusić na swych zagranicznych partnerach, by produkowali u nich na miejscu. Natomiast rezygnacja z zaspokojenia niemieckiego popytu (do której doszło w imię wzmocnienia konkurencyjności na rynkach zagranicznych) pociąga za sobą dwa rodzaje konsekwencji. Są one straszne dla małych przedsiębiorstw lokalnych w sektorach handlu i usług świadczonych w okolicy oraz dla wielkich sąsiadów Niemiec, czyli Francji, Włoch i krajów Beneluksu, pierwszych ofiar zaniżania konsumpcji w Niemczech. Częściowo tym właśnie można tłumaczyć słabość francuskiego i włoskiego eksportu. Oznacza to, że pierwsze mocarstwo Unii Europejskiej zachowuje się obecnie tak, jakby to już nie Europa, lecz cały świat był jego priorytetem; nie wiadomo jednak, czy berliński rząd jest świadom natury zmian implikowanych przez jego ekonomiczne wybory. Nieustanne zwiększanie dalekiego eksportu prowadzi nieuchronnie do osłabienia potencjału ekonomicznego najbliższego sąsiedztwa Niemiec, które wraz z nimi tworzy założycielskie jądro powojennej Europy. To rzeczywiście trudna kwestia: nie wiadomo, czy - podczas gdy trwa w nieskończoność debata na temat formy prawnej i organizacji ekonomicznej Europy - pierwsze mocarstwo Europy de facto nie przestało już uznawać jej za główną przestrzeń swoich działań gospodarczych. Gdyby bowiem tak się ostatecznie stało, warunki dialogu pomiędzy Niemcami i ich wielkimi partnerami z Unii Europejskiej byłyby zafałszowane. Czy nie należałoby więc zapomnieć o wszelkiej polityce handlowej i przemysłowej bez względu na jej uzasadnienia? Lub, mówiąc w sposób bardziej brutalny, czy można w ogóle dyskutować z Berlinem o jakichkolwiek kwestiach fundamentalnych, skoro w praktyce polityka ekonomiczna, finansowa i socjalna dyktowana jest przez prezesa Siemensa i jego kolegów - prezesów innych wielkich firm? Ewentualną odbudowę Europy jako strefy gospodarczej należy rozważać w świetle tego właśnie niepokojącego stwierdzenia, niewystępującego w dyskursie medialnym i politycznym na temat Europy. Wszelka dyskusja z Berlinem implikuje kwestię zaufania co do sposobu, w jaki Republika Federalna pojmuje swój wkład w europejską ekonomię. Nie urągajmy jednak przyszłości. Kiedy pani Angela Merkel obejmowała urząd kanclerski, jej idee były zbliżone do idei szefów wielkich niemieckich przedsiębiorstw. Może jednak zdać sobie sprawę z tego, że polityka rezygnacji z rynku wewnątrzniemieckiego i z rozwoju stosunków handlowych z głównymi europejskimi partnerami jest jałowa, a przede wszystkim niebezpieczna. Może zrozumieć, że kilka dodatkowych kontraktów na sprzedaż lokomotyw do Chin czy Indii nie rozwiąże niepokojących problemów związanych z finansowaniem państwa i emerytur w kraju ogarniętym głębokim niżem demograficznym. Angela Merkel jest w stanie zaakceptować ponowne rozpatrzenie kryteriów polityki ekonomicznej prowadzonej w imię ślepej globalizacji Europy.

Główny priorytet: Europa handlowa

Do gospodarczego zmartwychwstania Europy konieczne jest porzucenie aksjomatów zapisanych w ostatnich traktatach europejskich pod hasłami "wolnej i niezakłóconej konkurencji" oraz "wolnego przepływu towarów i kapitałów". Porzucenie ich nie oznacza w żadnym wypadku powrotu do kapitalizmu państwowego z poprzedniej epoki ani też kolektywistycznych rozwiązań ekonomicznych. Europa zacznie na nowo istnieć w sensie gospodarczym, jeśli będzie prowadziła politykę handlową zgodną z zasadami "lojalnej i uczciwej konkurencji". Na razie ją odrzuca, ponieważ polityka ta byłaby sprzeczna z literą obowiązujących traktatów potwierdzonych przez traktat konstytucyjny w postaci "unii celnej stworzonej w celu obniżenia barier handlowych". Ten wielki rozziew semantyczny wyjaśnia, w jak olbrzymim stopniu wyparto się Europy od czasu jej początków. Unia celna w określonym u początków kształcie zmieniła się w agendę wolnego handlu światowego, filię Światowej Organizacji Handlu. Europejska produkcja stała się w rzeczywistości ofiarą dumpingu socjalnego. Jego definicję podał 40 lat temu premier Edgar Faure. Dumping polega na sprzedaży towaru poniżej kosztów. Zdarza się, że Bruksela z tego właśnie powodu prowadzi działania antydumpingowe. Jednak zgodnie z klasyczną definicją polityka antydumpingowa nie zajmuje się warunkami, w jakich towary zostały wytworzone. Natomiast zdefiniowanie dumpingu socjalnego oznacza podkreślenie faktu, że niektóre dobra i usługi są produkowane przy tak niskich cenach siły roboczej (biorąc pod uwagę wszelkie koszty), że ich import prowadzi do nierównej konkurencji. Akceptacja tego pojęcia otwiera drogę do przywrócenia ceł importowych. Pozwolą one odzyskać na każdym polu przybliżoną równość szans pomiędzy produktami lokalnymi i pochodzącymi z importu. Tak zdefiniowana polityka głęboko różni się od polityki dążącej do przywrócenia wspólnej taryfy celnej, cła wprowadzonego przez pierwszy europejski Wspólny Rynek. Dąży ona bowiem do ukierunkowanej dyskryminacji w zależności od towarów i kraju pochodzenia. W ten sposób staje się możliwe obłożenie cłem chińskich produktów z dziedziny telekomunikacji, nie karząc jednocześnie produktów amerykańskich czy kanadyjskich, które zostały wytworzone w warunkach zbliżonych do europejskich. Schemat jest dyskryminacyjny, ale zasada sprawiedliwsza. Tak pojmowana polityka antydumpingowa stanowiłaby więc również zachętę dla rynków wschodzących, by poszły drogą postępu społecznego. Uczciwi Europejczycy, niepokojący się głośno o taki rozwój wymiany handlowej, który nie zagrażałby warunkom socjalnym, powinni bezwarunkowo tę politykę wesprzeć. Jednak Europa stworzyła sobie dodatkową trudność, przyjmując do Unii liczne kraje, w których warunki produkcji są szczególnie sprzyjające - dotyczy to całej Europy Środkowej i krajów nadbałtyckich przyjętych w 2004 roku oraz czekających w kolejce Bułgarii, Rumunii i Bałkanów. Konieczne wydaje się otoczenie kordonem sanitarnym w postaci antydumpingowej polityki handlowej tych krajów, gdzie koszty płacy nie przekraczają proporcji jeden do trzech, czyli de facto krajów dawnej Piętnastki. Pozostałe kraje należące do Unii mogłyby eksportować towary do strefy "wysokich zarobków", uiszczając cła zależnie od przewagi, jaką dysponują. W ten sposób produkty czeskie zostałyby obłożone niższym cłem niż towary rumuńskie czy chorwackie. Stoi to w całkowitej zgodzie z mechanizmem antydumpingowym, w którym opłaty uzależnione są od rodzaju towarów i miejsca ich pochodzenia. Propozycje te wzbudzą z pewnością krytykę dotyczącą pryncypiów ze strony wielkich grup interesów wspierających projekt wolnego handlu. Propozycje te zostaną prawdopodobnie przedstawione jako atak zacofańców, niepotrafiących powstrzymać spontanicznych przemian światowej gospodarki. Ponieważ jednak z racji szybkiego starzenia się społeczeństw w najbliższych 10 latach europejskie rządy będą napotykały bezprecedensowe trudności w finansowaniu swych systemów państwowych i socjalnych, jestem głęboko przekonany, że konieczne jest stworzenie odpowiednich zabezpieczeń ekonomicznych, by Europa nie zbankrutowała. Będzie to najlepszy argument za ponownym przemyśleniem idei wolnego rynku. Wspomniane trudności nie ominą ani Włoch, ani Niemiec, ani nawet Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii, mimo że kraje te pozornie cieszą się rosnącym popytem wewnętrznym. Widmo bankructwa może jednak być dla nich zachętą do mądrzejszych i bardziej sensownych działań. Nie można odbudować europejskiej gospodarki, majstrując przy starych metodach w zamkniętym kręgu: Bruksela, ministrowie z różnych krajów i wielkie grupy interesu. Komisja Europejska ściera się z tysiącami lobbystów i na co dzień nie dysponuje wystarczającą legitymacją ani swobodą działania, by promować szeroko zakrojone akcje w interesie ogółu. Proces rekonstrukcji wymaga, by najpierw odbyła się prawdziwa debata polityczna z udziałem rządów, parlamentów krajowych i opinii publicznej. Projekt nowej Europy gospodarczej wymaga również nowej Europy politycznej. Narodzi się ona z debaty, w której ścierać się będą sprzeczne poglądy. Musimy także umiejętnie wykorzystać trudności gospodarcze Starego Kontynentu, aby dopomóc mu w osiągnięciu stadium świadomości politycznej.

Jean-Luc Gréau

przeł. Wojciech Nowicki

p

*Jean-Luc Gréau, ur. 1943, ekonomista francuski, zajmuje się m.in. problemami globalizacji. Jest także ekspertem w dziedzinie zarządzania - pracował jako konsultant głównej francuskiej organizacji pracodawców MEDEF. Opublikował m.in. książki: "Le capitalisme malade de sa finance" (1998) oraz "L'avenir du capitalisme" (2005).