No to w drogę. Najpierw polećmy do naszych najbliższych wschodnich sąsiadów. Bo, choć nieraz dzieli nas od nich kilka kilometrów i wiele wieków wspólnej historii, nie mamy o ich zwyczajach bladego pojęcia.

W Rosji Boże Narodzenie to czas radosny. Jednak Rosjanie muszą poczekać na tę radość dwa tygodnie dłużej niż inne nacje. Zgodnie z kalendarzem juliańskim, według którego żyje rosyjski Kościół prawosławny, Boże Narodzenie obchodzone jest w tydzień po Nowym Roku, czyli naszego 7 stycznia.

Reklama

Rozpoczyna je tzw. "soczelnik", czyli wieczerza wigilijna. Wtedy na stole pojawia się 12 postnych dań. Zwykle kasza, grzyby, sałatki i ciasta. Czyli tak jak w Polsce. Jednak w Rosji tylko niekiedy na stole znajdziemy ryby. Tu - zamiast karpia - głównym daniem jest kutia, czyli masa z ziaren pszenicy, miodu, kaszy, maku lub orzechów. Na stole nie powinno zabraknąć prosfory, czyli poświęconego chleba ofiarnego. Poza tym obowiązkowo trzeba te przysmaki popić kompotem z suszu. Bohaterem stołu w pierwszy dzień Bożego Narodzenia będzie za to gęś z jabłkami.

Tylko... zaraz, zaraz. Nasz Święty niespodziewanie stał się... Dziadkiem Mrozem. Ale przecież już to określenie też kiedyś słyszeliśmy...

Przeskoczmy zatem raz dwa na Zachód. Może u sąsiadów Niemców zobaczymy coś nowego. Fakt, będzie równie ciepło, ale również bardzo... słodko. Bo oni nie będą mogli obyć się bez pysznych ciasteczek cynamonowych, które często przybierają wymyślne kształty domków z piernika.



W niektórych niemieckich landach próżno nam czegokolwiek szukać z naszym Mikołajem, bo tam będą z utęsknieniem czekać na posłańca małego Jezusa - tzw. Christkindl. To anioł w białej szacie i z koroną na głowie. To właśnie on przynosi prezenty. Jednak nie wszędzie. Okazuje się, że w bliższych nam okolicach Mikołaj już bywał i ma wśród małych Niemców swoich wiernych fanów. Z tym, że tu nazywają go Weihnachtsmann.

Zahaczmy o Skandynawię. Tu możemy się spodziewać, że w noc wigilijną nikt nie położy się spać samotnie. Bo właśnie tej nocy... na ziemię wychodzą umarli. Jak sobie poradzą? Całą rodziną prześpią ten czas w jednym łożu. Często, na pamiątkę narodzin Jezusa, wyłożonym sianem. Tak przynajmniej robili jeszcze na początku ostatniego stulecia.

Finowie nie zasiądą do stołu, jeśli wcześniej nie pójdą się wypocić do tradycyjnej fińskiej sauny. Później będą zajada się gotowanym dorszem i ziemniakami polanymi śmietanowym sosem. W pierwszy dzień świąt pójdą za to pomodlić się do kościoła po czym odwiedzą groby najbliższych - tak, jak Polacy w dzień Wszystkich Świętych. Bo według Finów, o nikim w święta nie można zapomnieć.

Norwegowie natomiast po kolacji zatańczą z rodzinami wokół choinki, śpiewając kolędy. Aha, na pewno nie zapomną o postawieniu w widocznym miejscu miski z... owsianką. Tylko ona może uchronić norweskie dzieci od gnoma zwanego Nisse. Jeśli zapomną, przez cały rok będzie im robił psikusy. Za to z niecierpliwością będą czekać na innego gnoma zwanego Julebukk. To w końcu on przynosi małym Norwegom prezenty. Widać, z Mikołajem nie mamy tu czego szukać...

Polećmy zatem na Wyspy Brytyjskie. W Wielkiej Brytanii zobaczymy, jak z kominów lecą listy do naszego przewodnika. To mali Brytyjczycy piszą listy do Świętego Mikołaja. Wrzucają je potem do kominków. Jeśli listy spłoną zanim podmuch wyciągnie je przez komin, trzeba będzie je pisać od nowa, bo to znaczy, że święty listu nie dostał. Za którymś razem musi się jednak udać.

Ale nie czas na postoje. Lepiej zatrzymać się w Irlandii. Bo tam na nas - i Mikołaja, z którym lecimy - czeka prawdziwa pokusa. A konkretnie świetne ciasto z mięsem i... butelka tradycyjnego irlandzkiego piwa Guiness. W ten sposób Irlandczycy chcą przekupić Mikołaja i wybłagać jakiś prezent.

Skoro już jesteśmy najedzeni i w świetnych humorach, ruszymy na Grenlandię. I tu nie lada niespodzianka. Bo okazuje się, że święty pomyślał o wszystkim. I w swoim worze przygotował nawet sanki, zwierzęce kły i rękawice ze skóry foki. To właśnie nimi obdaruje Eskimosów.

Jednak niekoniecznie chcemy zostać na kolacji wigilijnej, więc tłumaczymy się, że już jesteśmy najedzeni. Ale powód jest zgoła inny. Po prostu niekoniecznie mamy ochotę dzielić się eskimoskim opłatkiem. To bowiem płat wielorybiej skóry napełniony odrobiną tranu - wielorybiego tłuszczu. Podobno smakuje jak mleczko kokosowe. Cóż - wierzymy eskimosom na słowo.

Podobnie nie decydujemy się na inną tradycyjną grenlandzką wigilijną potrawę, czyli mięso alek - morskich ptaków. Za jego przygotowanie Eskimosi zabierają się na wiele miesięcy przed świętami. Musi ono dobrze skruszeć. Jak? Zawinięte w skórę foki i zakopane na kilka miesięcy w ziemi. Zostajemy zatem tylko na tradycyjną świąteczną kawę i pogawędki z najbliższymi.

I czego się dowiadujemy? Że na Grenlandii Wigilia to jedyna noc w roku, kiedy to mężczyźni czekają na kobiety a nie odwrotnie. Bo to właśnie dziś one są o wiele bardziej zajęte przygotowaniem wszystkiego. Mężowie i bracia czekają tylko z niecierpliwością, zamiast zajmować się ciężką pracą.

Zmarzliśmy. Lecimy na południe Europy. Plan jest taki, by później zahaczyć o Afrykę i obie Ameryki. Później Azja. Więc? Czemu nie?!

Zacznijmy od Hiszpanii. Tu nasz szofer musiał znów zmienić imię. Od teraz nazywają go Papa Noel. Ma nie lada problem, bo właśnie w Hiszpanii - jak nigdzie indziej - musi... wdrapywać się po balkonach. Powód prosty - w Hiszpanii trudno o kominy. Przez chwilę zastanawiamy się, czy nie skosztować kolacji, bo świetnie pachnie owcza pieczeń przyprawiana kapustą. Tak przynajmniej jest na północy - w Galicji. W stolicy Hiszpanii - Madrycie - zauważyliśmy za to owoce morza - głównie tzw. gambas, czyli spoglądające czarnymi ślepiami gigantyczne krewetki i kalmary.

Na południu zauważyliśmy natomiast tańczących i śpiewających ludzi. To wyjątkowy taniec zwany Jota. Śpiewane słowa nie zmieniły się od setek lat. A brzmią cudownie przy rytmicznych dźwiękach gitar i kastanietów.

Czas na Włochy. Tu Mikołaj jest nieco zawstydzony, bo... musi zmienić płeć. Włosi znają go bowiem jako dobrą wiedźmę Sterga Buffana. I wierzą, że jeśli byli niesforni w kończącym się właśnie roku, to dostaną za to... woreczek węgla. Od przyjaciół dostaliśmy jednak worek czego innego - suszonej soczewicy. Podobno, jeśli zjemy zrobioną z niej zupę, następny rok będzie znakomity. Tak nam powiedzieli w Neapolu.

Mikołaja zaczyna już strasznie uwierać damski strój. Ciągnie go już do Grecji. I nic dziwnego. Tu jest uwielbiany jako prawdziwy mężczyzna - patron żeglarzy. Żaden wilk morski nie wyruszy w rejs, nie mając na pokładzie choć malutkiego obrazka ze Świętym Mikołajem.

Dziwi nas w Grecji jednak jedno. Brakuje... choinki. Za to na stołach stoją drewniane miski z kawałkiem liny otaczającej brzegi. Ze środka wyrasta krzyż, opleciony świeżym krzewem bazylii. Na dnie jest trochę wody. To po to, by bazylia jak najdłużej pozostała świeża. Raz dziennie, aż do 6 stycznia, tą wodą pani domu skrapia całe domostwo. Po to, by odgonić tzw. Killantzaroi, czyli szczególny rodzaj duchów i goblinów, które pojawiają się tylko w okresie świątecznym, trwającym właśnie do 6 stycznia. Według legend duchy te pochodzą z wnętrza Ziemi i mogą w domach narobić niezłych szkód, począwszy od wzniecenia pożarów, przez zakwaszanie mleka, kończąc na przejażdżce na ludzkich plecach. Lepiej zatem skutecznie ich się pozbyć.

Za to podoba nam się zwyczaj śpiewania - uwaga - kaland. To grecka wersja kolęd, jakie znamy i u nas. Wszyscy je śpiewają po skromnej wieczerzy złożonej z wieprzowiny i christopsomo, czyli "Chleba Chrystusa".

Teraz jesteśmy już w Afryce. To dziwne uczucie lecieć nad pustynią. Ale okazuje się, że tradycja Bożego Narodzenia dotarła i tutaj.

Lecimy nad Etopią. Tu na razie nic się dzieje. Święta - zwane Ganna - Etiopczycy będą obchodzić dopiero 7 stycznia. Po zapaleniu świec wszyscy przejdą trzy razy w spokoju i powadze wokół kościołów. Jest to o tyle łatwe, że kościoły są... zbudowane w kształcie koła, a Etiopczycy siedzą w trzech okrągłych rzędach. Potem będzie nawet trzygodzinna msza.

Wreszcie przyjdzie czas na kolację. Jednak bardzo skromną. Głównym daniem będzie "injera", czyli rodzaj chleba. Do niego podany zostanie kurczak.

Prezenty będą równie skromne. Dzieci dostaną co najwyżej kilka nowych, lekkich ubrań. Dla nich to jednak bardzo wiele...

Dziwne sprawia Afryka wrażenie, bo niemożliwe jest dostrzeżenie choć jednej choinki. W Kenii wspaniałe wrażenie robią kościoły ozdobione balonami, wstążkami i kwiatami. Tu jednak nie taka, jak trzeba, wydaje się kolacja. Bo najczęściej serwowanymi daniami są... potrawy z grilla.

Inaczej jest w Ghanie. Święta przypadają tutaj w bardzo bogaty czas zbiorów kakao. W Wigilię dziecięce procesje będą przemierzać ulice krzycząc "Chrystus nadchodzi, Chrystus nadchodzi, jest już blisko!". Wieczorem wszyscy udadzą się do kościołów, przed którymi wiecznie zielone palmy będą rozbłyskiwać światełkami świec.

W pierwszy dzień świąt wszyscy spotkają się z rodzinami i sąsiadami. A stoły będą uginały się od pasty ze słodkich ziemniaków "yam" zwanej "fufu", ryżu i różnego rodzaju mięs.

Jeszcze dalej, na zachodzie Afryki, przemykamy przez Liberię. Tam na palmach oliwnych zawisły już dzwonki. Obiad świąteczny wszyscy zjedzą razem, w kręgach przed domami. I wymienią się skromniutkimi prezentami, takimi jak ołówki, mydło czy słodycze.

Koniec wizyty na Czarnym Lądzie. Zgodnie z obietnicą ruszamy za Atlantyk. Najpierw na północ. Do Nowego Jorku.

Tak naprawdę w Stolicy Świata przykuwa uwagę jedno: przepych witryn sklepowych. O prawdziwy świąteczny klimat trudno. No, może gigantyczna choinka przed Centrum Rockefellera... Chcemy gdzie indziej. Chcemy czegoś oryginalnego. Ruszmy do Ameryki Południowej. Oczywiście przez Meksyk.

Jego mieszkańcy gotowali się do Bożego Narodzenia przez wiele tygodni. To dla nich bardzo ważne święta. Niektórzy podróżowali tygodniami, by na bazarach zwanych puestos zdobyć tradycyjne potrawy: sery, wędliny, ciasta, a także specjalnie hodowane na tę okazję... kwiaty - głównie orchidee i tzw. poinsettias.

Jednak nie bez powodu. Bo szczególnie te ostatnie mają dla Meksykanów duże znaczenie. Wiąże się z nimi bowiem XVII-wieczna legenda. Według niej, mały chłopiec imieniem Pablo przychodził do kościoła w swojej wiosce oglądać sceny narodzenia Chrystusa. Pewnego razu zdał sobie jednak sprawę, że nie ma mu nic do zaoferowania. Przed kościołem zerwał więc zielone krzaki, ale inne dzieci zaczęły z niego drwić. On się nie zraził, dotknął tylko czubków gałązek. I wtedy, cudownie, na zielonych badylkach pojawiły sie błyszczące czerwone kwiaty. Od tamtej pory bez poinsettias Meksykanie w święta nie mogą się obyć.

Jednak najważniejszą meksykańską tradycją bożonarodzeniową sa tzw. las posadas, czyli procesje upamiętniające poszukiwanie przez Marię i Józefa miejsca na nocleg w Betlejem. Zaczęły się one już w zeszły piątek, czyli na dziewięć dni przed świętami - właśnie tyle czasu miała trwać podróż świętej rodziny z Nazaretu do Betlejem. I tak jak wtedy, uczestniczący w procesji chodzą od domu do domu i pytają o schronienie. Gdy je znajdą, przychodzi inna grupa wiernych, udających pielgrzymów. Wówczas wspólnie się modlą, po czym zaczyna się zabawa z tradycyjnymi potrawami i napojami.

Zajrzyjmy dalej - do Brazylii. Tu trudno o jedną, wspólną świąteczną tradycję. To w końcu zbitka wielu narodowości - rodowitych południowoamerykańskich Indian, jak i potomków portugalskich kolonizatorów. Ale właśnie to sprawia, że brazylijskie święta są niesamowicie zróżnicowane i kolorowe.

W północnowschodniej Brazylii naszą uwagę przykuwają presépios, czyli szopki - podobne do tych, jakie znamy i my. Z tym, że Brazylijczycy wystawiają je nie tylko w kościołach, ale także przed domami i sklepami. Natomiast na północy wystawiają los pastores, czyli znane i u nas pastorałki. Z jedną różnicą. U Brazylijczyków pojawiają się... Cyganie, którzy chcą porwać małego Jezusa.

Tu znowu Mikołaj wraca do znanego z Hiszpanii imienia. Znowu jest Ojczulkiem Noelem. Ale - jak się ku swemu zdziwieniu dowiaduje - według Brazylijczyków pochodzi z... Grenlandii. Mimo to - w przeciwieństwie do zmarzniętego staruszka w czerwonym futrze, jakiego znamy - nosi lekkie, jedwabne wdzianko. W końcu w Brazylii upały są niewyobrażalne, więc w futrze po prostu by się zgrzał. A prezenty musi zostawić pod... świeżo ciętymi kwiatami.

Lećmy dalej, bo czas ucieka. Przed nami jeszcze Azja, a po drodze Australia i Nowa Zelandia. A tam jest na co popatrzeć.

Bo w Australii okazuje się, że Święty Mikołaj musi się przesiąść w nowy zaprzęg. Teraz pociągnie nas... osiem białych kangurów. Inaczej Australijczycy wpadli by w szok. Od dziesiątek lat wierzą, że właśnie torbacze ciągną sanie Mikołaja. Trochę rzuca, ale cóż...

Trudno jednak Australijczyków szukać w święta w domach. U nich akurat jest środek lata, więc wszyscy masowo wylegają na plaże. Tam, w czerwonych czapach, grają w piłkę plażową, raczą się piwem i zajadają zimną szynką oraz indykiem. Podobnie jest w Nowej Zelandii. Tu lubią jeszcze obejrzeć mecz krykieta i, podobnie jak w Irlandii, wystawić zgrzewkę piwa dla Świętego. Taki rodzaj podarunkowego przekupstwa.

Skoro już dotarliśmy aż tutaj, żal by było nie zobaczyć Japonii. A tu - nie lada zdziwienie. Bo choć w Kraju Kwitnącej Wyspy jest zaledwie 1 procent Katolików, Boże Narodzenie to nie lada wydarzenie. Sklepy wystrojone są jak na Zachodzie. Nasz Mikołaj ma jednak nie lada problem. Bo znów musi zmienić imię. Teraz nazywa się... Hotei-osho i - według małych Japończyków - ma oczy z tyłu głowy. Na tym jednak koniec japońskiego Bożego Narodzenia. Bo próżno szukać spotkań z rodziną i wspólnych kolacji. To raczej czas na spontaniczne sprawianie radości bliskim. Zwłaszcza chorym, leżącym w szpitalach. Dzieci za to są szczęśliwe, ze względu na wolne w szkole. Czas spędzają tam raczej na akademiach i przedstawieniach na podstawie historii biblijnych.

Podobnie jest w Chinach. Tam witają nas podświetlane papierowe latarnie. Również na choinkach i innych świątecznych drzewkach uderza ilość papieru. Ale to sprawka dzieci, czekających na chińskiego Świętego Mikołaja. Nasz jest przerażony. Od teraz nazywa się... Dun Che Lao Ren, czyli Stary Świąteczny Pan.

Jednak, jak się dowiadujemy, to nie Boże Narodzenie jest dla Chińczyków najważniejsze, a Nowy Rok, który przypada nad Żółtą Rzeką pod koniec stycznia. Dopiero wtedy dzieci dostaną prawdziwe prezenty - przede wszystkim nowe ubrania - a rodziny zbiorą się na tradycyjnych kolacjach, na które przychodzą ze zdjęciami swoich przodków. Chińczycy jak Skandynawowie starają się pamiętać o wszystkich.

Zdążymy jeszcze odwiedzić tylko trzy miejsca. Jedno egzotyczne, drugie - niestety - ciągle pogrążone w smutku i strachu, trzecie, jak co roku, najważniejsze w Boże Narodzenie.

Pierwsze to Iran, krytykowany za niewybredne przekonania swojego prezydenta. Jednak choć Mahmud Ahmedineżad zraził do siebie pół świata, nie ma to znaczenia dla tych, którzy chcą przeżyć Boże Narodzenie. Dla Irańczyków to święto wyjątkowe. Są bowiem od wieków przekonani, iż trzech mędrców, którzy przyszli wielbić Jezusa w jego stajence tuż po jego narodzinach, pochodziło właśnie z Iranu. Same irańskie święta są bardzo podobne do polskich, z tą tylko różnicą, że tradycyjnego karpia zastępuje... kurczak.

Czas chylić głowy od kul. Dolecieliśmy do Iraku. To właśnie to drugie miejsce. I, mimo że ciągle wstrząsają nim bomby, Irakijczycy starają się spędzać święta jak najlepiej, jak najcieplej. Z całymi rodzinami. A tradycje mają piękne. Najważniejszym punktem Wigilii jest bowiem czytanie historii narodzin Jezusa. Czyta ją zawsze jedno z dzieci, podczas gdy reszta rodziny trzyma płonące świece i w zamyśleniu słucha. Na koniec wszyscy w milczeniu podpalają krzew cierniowy. Jeśli spłonie doszczętnie, oznaczać to będzie pomyślny nadchodzący rok. Jeśli jednak płomień umrze zanim krzak się dopali, domownicy muszą trzy razy przeskoczyć przez ognisko i pomyśleć życzenie. A nuż się spełni. Oby...

I wreszcie stało się. Znaleźliśmy się w Betlejem. Nad drzwiami domostw namalowany jest krzyż. To tu stoi Bazylika Narodzenia Pańskiego, postawiona na pamiątkę narodzin Chrystusa. I co roku, właśnie w Wigilię, 24 grudnia, przy jej bramie wejściowej, a nawet na dachach, zbiorą się tysiące wiernych. Wezmą udział w wyjątkowej procesji. Na jej czele będzie pędził samotny jeździec z krzyżem. Gdy dojedzie do kościoła, brama się otworzy, a wierni wejdą do groty, gdzie powita ich srebrna gwiazda...

To koniec podróży. To tu się wszystko zaczęło. To miejsce, w którym mały Jezus się narodził. To ta stajenka, którą w te święta będziemy wspominać...

Cóż pozostaje powiedzieć? Wesołych Świąt!