Wczoraj Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie odroczył rozpoczęcie procesu o jeden dzień, ponieważ na pierwszej rozprawie nie pojawił się były premier Leszek Miller. Ma on występować jako poszkodowany.
4 grudnia 2003 roku - to data, która na zawsze zapadła w pamięci pasażerów rządowego śmigłowca Mi-8. Tego dnia maszyna wyleciała późnym popołudniem z Wrocławia do Warszawy z załogą i pasażerami na pokładzie. Po starcie śmigłowiec wzniósł się bez żadnych problemów na wysokość 2150 m. Wszystko przebiegało gładko, aż do chwili, kiedy maszyna znalazła się niedaleko Okęcia.
Padał śnieg, wiał porywisty wiatr. Ale nie to było najgorsze. Kiedy maszynę otoczyły chmury, współpracy nagle odmówiły oba silniki. Maszyna jak kamień zaczęła spadać w dół.
"Zaraz po starcie zasnąłem. W podróży, obojętnie, jakim środkiem lokomocji, zawsze kleją mi się oczy. Obudził mnie alarm technika pokładowego. Wpadł do naszej kabiny i krzyczał, żeby natychmiast zapinać pasy. Po sekundzie wrócił i przypiął się na pierwszym wolnym miejscu. To go uratowało. W chwilę później w jego fotel w kabinie pilotów wbiła się potężna sosna. Gdy spadaliśmy, spojrzałem kątem oka przez iluminator. Byliśmy nad jakimś lasem. Nie zdążyłem się zapiąć. Potem straciłem przytomność" - tak zdarzenie opisuje w swoich pamiętnikach drukowanych w "Fakcie" premier Miller.
Kadłub maszyny zsunął się po drzewach, przewracając się na prawy bok. Dzięki temu wyjście ze śmigłowca zostało odsłonięte. Dlatego nikt nie zginął. Stało się tak tylko dzięki nadzwyczajnym umiejętnościom pilota.
W trakcie śledztwa okazało się, że maszyna runęła na ziemię z powodu oblodzenia silników. Co prawda, śmigłowiec Mi-8 rosyjskiej produkcji ma na pokładzie instalację antyoblodzeniową, ale instrukcja, której ściśle należy przestrzegać, mówi, że gdy temperatura przy starcie wynosi od -5 do +5 stopni, trzeba ją uruchomić ręcznie. Tego Marek Miłosz nie zrobił. Na korzyść pilota działa to, że załoga nie miała danych meteorologicznych, wskazujących na ryzyko oblodzenia.
Po wypadku Leszek Miller wielokrotnie podkreślał, że pilot uratował mu życie i będzie chętnie z nim latał nadal. Mimo że miał uraz kręgosłupa i spędził w szpitalu kilkanaście dni. W wypadku ucierpieli także szefowa gabinetu politycznego premiera Aleksandra Jakubowska, dwoje pracowników Centrum Informacyjnego Rządu, lekarz, pięciu oficerów Biura Ochrony Rządu, trzech pilotów i stewardesa.