"Te informacje były jednostronne, niesprawdzone i uderzają w dobre imię stołecznej policji. Dlatego chcemy skierować sprawę do sądu" - tłumaczy rzecznik komendanta stołecznego policji Mariusz Sokołowski.
Sokołowski przyznał, że występowanie z pozwami nie zdarza się w policji często, ale tym razem zmusza ją do tego charakter tych wypowiedzi. Wersję policji potwierdzać mają wyniki sekcji zwłok mężczyzny. Na jego ciele nie ma żadnych obrażeń, oprócz śladu po pętli, a czarne plamy wystąpiły już po śmierci.
Wyjaśnienie sprawy zapowiedział rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski. "Nie odpuszczę" - przekonuje, ale nie oskarża policjantów.
Sprawa wyszła na jaw wczoraj. Rodzice zmarłego skarżą się, że policja nie poinformowała o aresztowaniu ich syna, choć on sam 24 maja zgłosił się dobrowolnie na komisariat tylko jako świadek. Rodzina sugeruje, że policja nie powiedziała jej o tym, bo syn był maltretowany na komisariacie. O jego śmierci rodzice dowiedzieli się dopiero 27 maja, czyli trzy dni po aresztowaniu. A kiedy oglądali zwłoki, mieli widzieć u zmarłego poodbijane nerki i czarne jądra.
Policja z kolei twierdzi, że 31-latka zatrzymano, bo podczas przesłuchania wyszło na jaw, że brał udział w rozboju. Miał okraść dwie kobiety, grożąc im nożem. Funkcjonariusze bronią się, że nie musieli informować o zatrzymaniu rodziny, bo aresztant był - bądź co bądź - dorosłą osobą. Zaprzeczają też, że był maltretowany. Twierdzą, że powiesił się w celi na sznurze, który zrobił z podartego koca.
Policja nie jest jednak w stanie wyjaśnić, jak to możliwe, że mężczyzna zdążył podrzeć gruby koc, skręcić sznur i zawisnąć na nim w niespełna 30 minut. Tylko tyle czasu nikogo przy nim nie było. Nie wiadomo, dlaczego od razu nie poinformowano o tym rodziny. Do tego, kiedy 31-latkowi odcięto sznur, mężczyzna jeszcze żył. Przewieziono go do szpitala, gdzie przez kilka godzin lekarze walczyli o jego życie. Rodzina nadal o tym nic nie wiedziała.