Jak można tak upadlać ludzi? - pyta "Fakt". Muszą pracować ponad siły w 40-stopniowym upale - przez 10 godzin dziennie, pod okiem obozowych strażników. A po pracy mieszkać w chlewie. Właśnie taki los spotyka w Hiszpanii wielu Polaków. Takich jak Andrzej Wierzbicki.

Reklama

Ten emerytowany żołnierz z Wrocławia wyjechał do Hiszpanii, bo słyszał, że brakuje tam rąk do pracy. Nie bał się ciężkiej pracy, bo niejedno już w życiu przeszedł. Ale piekła, do jakiego trafił w Hiszpanii, nigdy nie zapomni. "Tego upokorzenia nie da się z niczym porównać" - wspomina.

Wyjechał na początku maja. Na zachodzie kraju, niedaleko miejscowości Maia, miał zbierać czereśnie. "Gdy zobaczyłem, w jakich warunkach mam mieszkać, przeżyłem szok. Mieszkałem w pomieszczeniu, w którym było gorzej niż w chlewie. W jednej sali spało nas czterdziestu. Ludzie leżeli pokotem na pryczach. Jak w więzieniu. Smród był potworny, bo nie było nawet bieżącej wody. Czasem udało nam się opłukać w rzece, choć woda była tak brudna, że miejscowi używali jej tylko do nawadniania pola. Po wodę do picia musieliśmy chodzić pół kilometra" - opowiada "Faktowi".

Wspomina też "opiekunów", którzy popędzali do pracy polskich robotników. "Byli jak nadzorcy w obozie. Wrzeszczeli, poganiali, a nawet bili. Jak to możlliwe, że w europejskim kraju ludzie byli traktowani gorzej niż zwierzęta?" - złości się pan Andrzej.

Reklama

W takich warunkach wytrzymał trzy tygodnie. Nie mógł się wyrwać wcześniej, bo musiał zarobić na powrót do kraju. Dostał ochłapy - za ponad 10 godzin harówki dziennie raptem 600 euro. I to dopiero po interwencji ambasady, bo Hiszpan oszust odmówił mu zapłaty.

W obronie upokarzanych w Hiszpanii Polaków "Fakt" wystąpił z interewencją do szefa Komisji Europejskiej i do premiera Hiszpanii Jose Luisa Zapatero. Domaga się też wszczęcia międzynarodowego śledztwa w sprawie hiszpańskich obozów pracy.