Dawid Dżegon z Warszawy wracał wraz ze swoim dziadkiem z wycieczki po Szwecji. Płynął promem Stena Baltica. Niestety, tuż po wypłynięciu z portu na morzu rozszalał się straszliwy sztorm - pisze "Fakt".

Reklama

To przez rozszalałe morze doszło do wypadku, który dla Dawidka o mały włos nie zakończył się tragicznie! W kajucie chłopiec spadł z górnego łóżka. Lekarz płynący statkiem podejrzewał, że Dawid może mieć pękniętą czaszkę.

"Dziecko musi jak najszybciej trafić do szpitala!" - zdecydował doktor.

Niestety, gdy kapitan promu wezwał na pomoc szwedzkich ratowników, ci odmówili. Przestraszyli się sztormu. "Naprawdę strasznie wiało. Każdy sprzęt ma swoje ograniczenia, nie mogliśmy ryzykować życiem naszym ratowników" - tłumaczy Sven Stevens z szwedzkich służb ratowniczych.

Reklama

Kapitan przyspieszył i po wpłynięciu na polskie wody terytorialne znowu wezwał pomoc - tym razem polskie służby ratownicze. Polski śmigłowiec, nie zważając na panujący na Bałtyku sztorm, wystartował z Darłowa. Po 30 minutach lotu zawisł nad promem.

Jeden z ratowników zjechał na pokład promu po linie i kolejno wciągnął po niej na pokład śmigłowca najpierw rannego chłopca, a później jego dziadka! Podczas tej operacji wiatr wiał z prędkością ponad 50 km/h. Około 1.00 w nocy śmigłowiec wylądował na lotnisku pod Słupskiem. Chłopczyk trafił do szpitala. Tam okazało się, że ma pękniętą czaszkę w okolicy potylicy i krwiaka.

Polscy ratownicy cały czas przekonują skromnie, że nie zrobili nic nadzwyczajnego. Że lot nad szalejącym Bałtykiem w środku nocy i desant na prom przy tak silnym wietrze to nic nadzwyczajnego.

"To nasza praca. Wszyscy jesteśmy strasznie szczęśliwi, że chłopiec z tego wyjdzie" - mówi komandor Roman Okoniewski, dowódca śmigłowca.