"Mamy bardzo poważne podejrzenia, że mogło dojść do przestępstwa przy oferowaniu w przetargach dla dużych jednostek ochrony zdrowia materiału wątpliwej jakości" - powiedział dziennikowi.pl wiceminister zdrowia Bolesław Piecha.
Zdaniem resortu ktoś celowo i świadomie wprowadził na rynek partię podróbek lub wybrakowanego towaru, jak jednak zaznaczono, sprawę tę musi dokładnie zbadać prokuratura. Skażone strzykawki miały wyjątkowo dobrą ofertę cenową. Na tyle dobrą, że swego czasu wzbudziło to podejrzenia szefostwa białostockiej stacji krwiodawstwa, które odmówiło ich kupienia - dowiedział się dziennik.pl
Samo Ministerstwo Zdrowia nie ma sobie nic do zarzucenia. "To nie jest w kompetencji ministerstwa, bo od tego jest urząd rejestracji leków. Zgłaszalność tego typu przypadków jest właściwie zerowa, bo jak ktoś stwierdził zabrudzenie w strzykawce, to pewnie ją cisnął do kosza, zamiast zgłosić" - przyznał wiceminister Piecha. I ostrzega: "Jeśli były wcześniej składane jakieś doniesienia w tej sprawie, a ktoś nie zareagował, to oczywiście poniesie konsekwencje". Bardziej radykalny jest sam minister zdrowia Zbigniew Religa. "To jest błąd personelu medycznego szpitala w Radomiu. Okazało się, że lekarze nie znają obowiązującego prawa. Powiadomili policję i prokuraturę, a nie Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych. To niestety jest błąd, który podlega odpowiedzialności karnej" - stwierdził minister Religa. Dzisiaj na dywanik do ministra zdrowia trafiło kierownictwo Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych. "Sprawdziliśmy procedury w Urzędzie Rejestracji i nie stwierdziliśmy na chwilę obecną żadnych uchybień" - ujawnił Bolesław Piecha.
O aferze ze strzykawkami napisał dzisiejszy DZIENNIK. W grudniu ubiegłego roku pielęgniarka z oddziału okulistycznego szpitala w Radomiu odkryła wewnątrz strzykawek czarne plamki. Szpital zamówił ich wtedy 60 tysięcy. Partia towaru została wówczas zwrócona dystrybutorowi, a kilka strzykawek zostało przekazanych do badań prokuraturze. Opinia biegłych wydana 20 lipca mogła zmrozić każdego: "stwierdzono fragmenty owadów i ciemnego pyłu, brak jałowości".
Okazało się, że to prawdziwie zabójczy towar, bo gdyby pacjent dostał zastrzyk taką strzykawką, to mógłby umrzeć w wyniku zaczopowania naczyń. Radomski Szpital Specjalistyczny oficjalnie zawiadomił prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa 13 grudnia 2006 r. Nikt jednak nie poinformował nadzoru farmaceutycznego i innych szpitali. Strzykawki BD Discardit II z wadliwej serii 0607186 trafiły do co najmniej 150 odbiorców w Polsce. Są podejrzenia, że zanieczyszczone mogą być również inne serie.
DZIENNIK ustalił, że były to strzykawki z serii 0607186, 06022444, 0603266 i 0607297. "Zawiadomiłem prokuraturę, bo takie zanieczyszczenia mogą wywołać sepsę i śmierć pacjenta" - mówi Tadeusz Kalbarczyk, zastępca dyrektora ds. leczniczych. Nie wiadomo jednak, dlaczego nikt nie powiadomił o tym wadliwym towarze innych szpitali. W grudniu 2006 r. radomska prokuratura, zamiast wszcząć energiczne śledztwo, wdała się w spór kompetencyjny z prokuraturą łódzką. Akta przesłano do Łodzi, bo... tam ma swoją siedzibę dostawca strzykawek - Skamex Company. Prokuratura okręgowa uznała w końcu, że przestępstwo popełniono jednak w Radomiu i 22 stycznia akta wróciły do Radomia.
Zgodnie z art. 85 ustawy o wyrobach medycznych za niezgłoszenie "incydentu medycznego" grozi kara do roku więzienia. Radomski szpital oraz dystrybutorzy strzykawek: łódzka firma Skamex Company i Becton Dickinson Polska podpadają pod ten paragraf.
Firma, która jest producentem strzykawek, wydała specjalne oświadczenie w tej sprawie. Informuje w nim o "intensywnych działaniach wyjaśniających". Według producentów, problem ma bardzo ograniczony zasięg i dotyczy jednej partii strzykawek wyprodukowanej w Hiszpanii. Zdaniem firmy, nie odnotowano żadnego przypadku negatywnych skutków zdrowotnych wywołanych ich stosowaniem.
Ze wstępnych danych urzędu rejestracji wynika, że do Polski trafiło 96 pudeł ze skażonymi strzykawkami, w każdym z nich znajdowało się ponad 900 sztuk.