To już tu? A gdzie kolorowe szyldy hinduskich sklepów, gdzie bary wietnamskie i tureckie kebaby? Dlaczego nie widać żadnego sikha? – kiedy z fotografem wjeżdżamy do Raszyna, wydaje się, że po prostu skręciliśmy w jakąś boczną uliczkę i wciąż jesteśmy na przedmieściach Warszawy. Kwadratowe domki jednorodzinne z lat 60. i 70., kilka nowych szklanych budynków z fitnesem, nowoczesna biblioteka i ośrodek zdrowia, podstawówka wyglądająca jak typowa „tysiąclatka”, urząd gminy przy ulicy Unii Europejskiej, a naprzeciwko kompleks bloków stojących wokół placyku z fontanną, ławeczkami i sklepikami. I koniec Raszyna. A jednak to tę niepozorną miejscowość, która nawet nie ma praw miejskich, a status gminy dostała cztery dekady temu – o czym zresztą zaświadcza dyplom na ścianach urzędu gminy – upatrzyło sobie tylu emigrantów, że dziś Raszyn to jedno z najbardziej wielokulturowych miejsc na mapie Polski.
Z wyliczeń Instytutu Spraw Publicznych przeprowadzonych w ramach projektu „Tygiel kulturowy czy getta narodowościowe? – wzory integracji i wzajemne relacje imigrantów z Azji i Bliskiego Wschodu w Polsce” wynika, że przynajmniej co siódmy mieszkaniec tej wsi pochodzi z innego kraju. – Najwięcej jest Wietnamczyków, Hindusów i Turków. Z ostatnich kwietniowych danych o meld0unkach wynika, że są to odpowiednio 675, 220 i 74 osoby. Sporo jest też Ukraińców – 160 są i Białorusinów – 152. Do tego jeszcze 42 Chińczyków i 24 Nepalczyków. Łącznie obcokrajowców jest więc blisko 1,4 tys. A to tylko dane oficjalne. Jestem pewna, że w rzeczywistości cudzoziemców jest jeszcze więcej, bo przecież wielu emigrantów nie melduje się – opowiada Anna Piłat z Instytutu Spraw Publicznych. Cała gmina liczy 22 tys. mieszkańców, a sam Raszyn trochę ponad 7 tys. – Jednak nawet z tych oficjalnych danych wynika, że stosunek obcokrajowców do Polaków należy tu do jednych z największych w Polsce – dodaje Piłat. Taka stolica multikulti.
Reklama
Gdyby przełożyć proporcje z Raszyna na Warszawę, oznaczałoby to, że w tym liczącym ponad 1,7 mln mieszkańców mieście mieszka 350 tys. obcokrajowców. – W Raszynie tej wielokulturowości nie widać na pierwszy rzut oka. To nie jest Wólka Kosowska czy dawny Stadion Dziesięciolecia, gdzie kręcił się biznes oparty na handlu prowadzonym przez emigrantów. Ale za to Raszyn stał się domem czy też sypialnią dla sporej części Wietnamczyków, Turków czy Hindusów. To tu ich dzieci chodzą do przedszkoli i szkół, stąd dojeżdżają do pracy. Miejsce okazało się na tyle przyjazne, że właśnie w Raszynie wielu emigrantów zdecydowało się nawet kupić mieszkania i zamieszkać na dłużej – dodaje Anna Piłat.

Hinduska szkoła gotowania

Sklep Maheshy Kirapalani rzuca się najbardziej w oczy. Przy głównej ulicy Poniatowskiego, w sporym, nowym domku z dużym napisem „Spice mantra” i zdjęciami przypraw na froncie – nie sposób go nie zauważyć. W środku pachnie egzotycznymi przyprawami, sosami, orzechami, kosmetykami. 50-letniemu właścicielowi uśmiech nie schodzi z twarzy, a na każde pytanie reaguje pozytywnie: – Jest dobrze, jestem zadowolony, wszystko mi się podoba.
Nawet zima nie jest taka zła, już się przyzwyczaił. – Przecież mieszkam tu od ponad dwudziestu lat – mówi z godnością Kirapalani, Hindus z Bombaju. No, jest jedno, co mu się nie podoba. Kryzys. Mahesha Kirapalani przyjechał do Polski w 1991 r., kiedy otworzyły się granice, a polski rynek zaczął chłonąć wszelkie importowane produkty, w tym ubrania i tkaniny ze Wschodu. Wtedy Kirapalani handlował głównie z Koreą, ale kiedy drobni handlowcy z Polski zgłosili się do niego w poszukiwaniu niedrogich ubrań, uznał, że ten nowy rynek może być wart przeprowadzki. Początkowo biznes nad Wisłą kręcił się świetnie. Sprzedawały się ubrania, biżuteria, kosmetyki, meble i artykuły wystroju mieszkań z Indii, które w połowie lat 90. były w Polsce prawdziwym hitem. Z tego właśnie powodu zaczęło do nas przyjeżdżać coraz więcej Hindusów.
Zasady ich biznesów były bardzo proste: kupić w Dubaju, Singapurze lub Hongkongu, a sprzedać w Polsce. Osiedlali się przeważnie właśnie w okolicach Warszawy – w gminach Lesznowola, Pruszków, Raszyn. Z okazyjnego handlu przestawili się szybko na poważną działalność, wybudowali domy, ściągnęli rodziny. To w dużej mierze dzięki nim wzdłuż trasy Warszawa – Kraków przez Janki po obu stronach szosy stoją dziesiątki tablic reklamowych hurtowni. Większość oferuje tekstylia, ale są też AGD, zabawki, żywność i przyprawy. – Najbardziej do zamieszkania pasował im Raszyn. Raszyn jest świetnie zlokalizowany, jest blisko zarówno do Warszawy, jak i do Wólki Kosowskiej, są szkoły, łatwo wszędzie dojechać, w Raszynie zbudowano również świątynię sikhijską – opowiada Anna Piłat.
Na początku XXI wieku jednak biznes polegający na imporcie tkanin i ubrań z Indii zaczął się psuć. Do Polski weszło sporo sieciowych sklepów odzieżowych, a Rosja utrudniała eksport ze Wschodu. Wtedy Kirapalani wpadł na nowy pomysł. – Przeszkadzało mi, że nie mogłem sobie i żonie znaleźć odpowiednich produktów do gotowania. Polacy tak ubogo przyprawiają, tylko sól i pieprz. Podobne problemy mieli inni Hindusi w Polsce. Znałem marki, produkty z Indii, więc postanowiłem je sprowadzać. Początkowo chciałem prowadzić sklep tylko dla Hindusów, ale okazało się, że nie tylko oni tu kupują. Dziś Polacy to ponad połowa klientów – śmieje się. A skoro kuchnia hinduska tak bardzo spodobała się Polakom, to Kirapalani co dwa, trzy tygodnie urządza w sklepie kursy gotowania. – Butter chicken, zupa z soczewicy, herbata indyjska, tego uczymy najczęściej – wymienia.
Sklep otworzył w Raszynie, choć sam mieszka w pobliskim Nadarzynie. Tu było po prostu więcej hinduskich klientów. – Szczególnie mocno przyciąga świątynia. W niedzielę o godzinie 12 odbywają się obrzędy, przyjeżdża na nie grubo ponad sto osób – dodaje Kirapalani. – A za nimi przybył mój biznes. Wiadomo, kobiety w domu gotują, prowadzą gospodarstwa i potrzebują kupić odpowiednie produkty. Teraz szukamy jeszcze miejsca w Warszawie w jakimś centrum handlowym. Sprzedajemy też coraz więcej przez internet – dodaje Kirapalani.
Przez dziesięć lat razem z Kirapalanim mieszkała rodzina: żona i dzieci, jednak wrócili do Indii, bo dzieci poszły tam na studia. – Ale dzwonią i mówią, że tęsknią za Polską, za kolegami, bo tu szkoły pokończyli. Chcieliby wrócić. Na razie będzie ciężko, bo przez kryzys nie ma za bardzo pracy.
Sam Kirapalani, choć też narzeka na kryzys, to zarzeka się, że niespecjalnie myśli o wyjeździe. – Mam ładny dom, samochód, wygodnie mi się tu mieszka. Wcześniej przez 10 lat mieszkałem w Korei, więc ponad połowę dorosłego życia poza Indiami spędziłem. Może dopiero na emeryturę tam pojadę.

Fryzjer po turecku, kurczak po wietnamsku

Ledwie kilkanaście metrów dalej, w niewyględnym szarym budyneczku za zaciągniętymi żaluzjami, kilka wyrazów na tablicy zawieszonej na froncie ewidentnie napisanych po turecku naprowadza nas na tureckiego fryzjera. Znacznie lepiej niż reklama na budynku klientów sprowadzają mu fora internetowe. „Gdzie wasi mężczyźni chodzą do fryzjera w Warszawie? Może możecie polecić jakiegoś tureckiego fryzjera?” „Polecam jedynego, którego znam (sama korzystam) w Raszynie „Show”, ulica Poniatowskiego. Prawdziwi Tureccy fryzjerzy, ogolą, obetną, no i miła atmosfera”, „A dlaczego musi być turecki fryzjer? Mój chodzi gdzie popadnie”, „He, he turecki fryzjer to coś więcej niż fryzjer, wiem coś o tym” – doradzają sobie warszawianki. Wystarczy tylko z lekka zbliżyć się do salonu „Show”, by od razu otworzyły się drzwi i wybiegło trzech mężczyzn: – Proszę wejść, proszę. Nie chcecie do fryzjera? A może herbaty, mamy prawdziwą turecką – zachęcają.
Czwarty Turek siedzi na fotelu i czeka na obsłużenie. – Byliście kiedyś u tureckiego fryzjera? Nie. To nic nie wiecie o fryzjerach. Tutaj w Polsce to wszyscy mężczyźni tak samo obcięci, krótko, prosto, pięć, dziesięć minut, trach-ciach i po wszystkim. U nas to jest full service. Włosy w uszach, w nosie, na szyi, brwi, wszystko się wycina. Fryzjerowi nic nie trzeba pokazywać, on wszystko sam widzi i załatwi – szpakowaty Ylmaz Ucunu, który w salonie pełni funkcję, jak sam mówi, menedżera, łamaną polszczyzną tłumaczy, na czym polega różnica między europejskimi a tureckimi salonami fryzjerskimi. Jego pomocnik przynosi gorącą, mocną herbatę w małych szklaneczkach i włącza turecką telewizję muzyczną, a trzeci pracownik Yusuf zaczyna obsługiwać chłopaka na fotelu. Wycina włosy trochę krócej po bokach i zostawia dłuższy środek, sprawnie skraca i podcina. – Zaczął, jak miał osiem lat. Tak się u nas uczy fryzjerstwa – za Yusufa opowiada Ylmaz, bo fryzjer jeszcze nie mówi po polsku. – Najpierw chłopak przez dwa, trzy lata tylko sprząta i się przygląda. Potem jako 10-, 11-latek zaczyna dostawać jakieś drobne zadania, a potem po kolejnych trzech, czterech latach zaczyna sam ciąć.
Yusuf ma dopiero 26 lat, a już jest naprawdę nieźle doświadczony. Ylmaz jest w Polsce od półtora roku, Yusuf dopiero od siedmiu miesięcy. Polska właścicielka salonu szuka kolejnych kilku speców od włosów, bo tureccy styliści z „Show” mają taką renomę, że tylko tu strzygą się pracownicy ambasad tureckiej, pakistańskiej, azerbejdżańskiej, wszyscy okoliczni Turcy, sporo Hindusów, a i Polacy też się przekonują do tureckiego „hair faszyn”.
Pięć minut spacerku wystarczy z kolei, by dotrzeć do nieformalnej, ale wszystkim w okolicy znanej siedziby Raszyńskiego Stowarzyszenia Wietnamczyków. Ta siedziba to po prostu bar „Dong Do”. Klasyczny „wietnamczyk”: kurczak seczuański za 17 zł, sajgonki – 7 zł, krewetki w cieście sezamowym – 21 zł. Na ścianach kiczowate obrazki jeleni, a naprzeciwko wejścia mały buddyjski ołtarzyk. Szefem baru i zarazem stowarzyszenia jest Neugen Throng -Thang. – Mówimy do niego „Wiktor”, bo wielu Wietnamczyków, widząc, że ich imiona są trudne dla nas Polaków, przyjmuje polskie pseudonimy. Tak właśnie powszechnie robią dzieci wietnamskie i chińskie w raszyńskich szkołach i przedszkolach. A jest ich naprawdę sporo, w każdej klasie po kilkoro – opowiada Elżbieta Kuczara, szefowa gminnego ośrodka kultury. – Właśnie wietnamska mniejszość jest nie tylko najbardziej liczebna, ale też najbardziej zasymilowana z Raszynem. Wietnamczyków jest znacznie więcej, niż wynikałoby z oficjalnych danych meldunkowych. Jak wyliczyło stowarzyszenie, mieszka ich tutaj około 2,5 tysiąca – dodaje Kuczara i opowiada, że to oni najchętniej biorą udział w lokalnych wydarzeniach, ostatnio nawet ufundowali choinkę, która stała na głównym placu. – Razem ze Stowarzyszeniem Wietnamczyków zorganizowaliśmy też specjalnego sylwestra dla wszystkich dzieci z Raszyna. Specjalnego, bo w styczniu między naszym a wietnamskim Nowym Rokiem – dodaje szefowa GOK-u.
Do dziś pamiętam, jak wyglądał mój pierwszy dzień po przeprowadzce do Raszyna. To było 25 lat temu – wspomina Irena Żółciak, która postanowiła zamienić warszawskie mieszkanie w bloku na domek z ogródkiem pod miastem, kiedy z mężem przechodzili na emeryturę.
Taka sobie podmiejska wieś. Rozpakowywaliśmy z mężem rzeczy i zrobiliśmy się głodni. Skoczyłam więc do sklepu po chleb i pocałowałam klamkę. Wprawdzie w sklepie była jeszcze sprzedawczyni, ale drzwi zamknięte. Sklep w czwartki działał tylko do 14. Wróciłam do domu i rozpłakałam się. Gdzie mi przyszło mieszkać po wyprowadzce z Warszawy. Od tamtej pory wszystko tu się zmieniło. To już zupełnie inne miejsce – dodaje.
Dokładnie nie pamiętam, kiedy zaczęła się ta fala emigracji, ale była to pierwsza połowa lat 90. Na początku przyjeżdżali głównie Wietnamczycy i Chińczycy. Potem dołączyli Hindusi i Turcy – wspomina wójt Raszyna Andrzej Zaręba. – A kiedy wybudowano to chińskie centrum handlowe w Wólce Kosowskiej oraz centra w Jankach i Nadarzynie, zjechało nam się naprawdę sporo emigrantów. Ilu dokładnie teraz mieszka, trudno powiedzieć, bo oficjalne dane meldunkowe nie uwzględniają tych osób, które tylko czasowo wynajmują mieszkania. Zresztą trzeba podkreślić, że jest tu spora rotacja – dodaje wójt.
Podobno w tych nowych blokach naprzeciwko urzędu spora część mieszkań została kupiona właśnie przez Wietnamczyków? – podpytujemy.
Wolałbym nie stygmatyzować – odpowiada Zaręba. Wójt twierdzi, że nie wie, gdzie dokładnie mieszkają emigranci i czy wiele z mieszkań i domów do nich należy, ale jak zapewniają mieszkańcy, jest tego całkiem sporo. – Działa nawet specjalne biuro nieruchomości dla Azjatów pomagające im znaleźć i kupić mieszkanie w tej okolicy – opowiada Anna Piłat.
To właśnie Wietnamczycy najczęściej decydują się na lokum. Trudno jednak powiedzieć, czy wszyscy robią to, by tu zamieszkać na stałe. Część zapewne tak, ale sporo osób traktuje to raczej jako inwestycję – dodaje Elżbieta Kuczara.
Irena Żółciak wspomina swoich pierwszych wietnamskich sąsiadów. Sprowadzili się na początku tego wieku. – Jaka to była fajna rodzina. Lan, Kino i ich wtedy malutka córeczka, na którą wszyscy mówili Kasia – opowiada kobieta. – Rodzice pracowali w Wólce, tam mieli swoje boksy, dziewczynka zaś często przychodziła do nas. Tak często, że zaczęła do nas mówić „babciu” i „dziadku”, zresztą Lan i Kino też zwracali się do nas „mamo” i „tato” – opowiada Irena Żółciak. – Szybko się zżyliśmy. Kasia świetnie mówiła po polsku, przecież od urodzenia tu się wychowywała, ale do szkoły poszła już amerykańskiej w Warszawie. Jej rodzice słabiej sobie radzili z językiem, ale dało radę się dogadać. Naprawdę fantastyczni sąsiedzi, praktycznie jak rodzina. Niestety dwa lata temu w czerwcu wyjechali z powrotem do Hanoi. Lan tam chciała dokończyć studia na farmacji.
W niedalekim Marysinie już za kilka tygodni ma ruszyć nowe, tym razem hinduskie centrum handlowe Global City.