Pamiętacie „Erin Brockovich”? Film, za który Julia Roberts dostała Oscara, opowiadający prawdziwą historię samotnej matki pracującej jako pomoc biurowa w jednej z kancelarii prawnych. Erin zaangażowała się w sprawę 600 mieszkańców pewnego miasteczka, które zakłady należące do spółki Pacific Gas and Electric zatruwały powodującym raka chromem, i wywalczyła dla nich 333 mln dol. odszkodowania.
Mały wygrał z wielkim, Dawid pokonał Goliata, sprawiedliwość zatriumfowała. Bardzo hollywoodzka historia. Ale i u nas po cichu, bez takiego rozmachu i nieodkryte przez filmowców, zwyczajne kobiety też potrafią sporo zdziałać. Sprzeciwić się o wiele potężniejszym od siebie i co najważniejsze – zmobilizować społeczności.
Barbara Siegieńczuk: 400 dni okupacji
Barbara ma krótkie, ciemne włosy i długi, cienki warkoczyk. – Dlatego śmieję się, że jestem jak z tego trójwymiarowego filmu, no z „Avatara”. Tam też mieli takie warkoczyki i też walczyli z potężną korporacją o to, by nie zniszczyła ich świata – zaczyna opowiadać. – Czy pamiętam, kiedy się zaczęło? Doskonale, bo to był 4 grudnia 2011 r., moje imieniny, i właśnie z życzeniami zadzwoniła koleżanka. Tak sobie pogadałyśmy, a na koniec jeszcze zapytała, czy słyszałam, że w Żurawlowie będą wiercić – wspomina.
Nie słyszała. Do Żurawlowa, wsi na Lubelszczyźnie, dopiero co sprowadziła się z Zamościa, gdzie miała mieszkanie i niewielką firmę reklamową. – Żurawlów to był plan na odpoczynek, na emeryturę. Szukałam miejsca spokojnego, blisko natury. Tym bardziej te odwierty mnie zaniepokoiły, więc zaczęłam szukać w internecie, o co w ogóle chodzi. Okazało się, że jest plan, by u nas wydobywać gaz łupkowy, a kontrakt na to dostała międzynarodowa korporacja Chevron. Na samym początku pomyślałam, że jeżeli innym mieszkańcom to nie przeszkadza, to mi też nie – mówi kobieta. Mimo to przez weekend przeczytała w internecie wszystko, co się jej udało o łupkach znaleźć. A im więcej czytała, tym bardziej była zaniepokojona, bo okazywało się, że wydobycie gazu łupkowego, choć mniej degradujące środowisko niż kopalnie odkrywkowe, także prowadzi do sporych zniszczeń. Kiedy po weekendzie wróciła z Zamościa do Żurawlowa, okazało się, że we wsi jest już grupa zaniepokojonych mieszkańców.
A w tym czasie przetaczała się przez Polskę fala zachwytu nad łupkami. Media krzyczały, że dzięki nowej technologii staniemy się drugą Norwegią, że zapasy gazu pozwolą nam na energetyczną suwerenność przez dziesiątki, a może setki lat. Zainteresowanie wydobyciem gazu deklarowało coraz więcej firm, koncesje na jego badania dostawała jedna za drugą. Mieszkańcy Żurawlowa jednak wciąż nie wiedzieli, co to oznacza dla ich okolicy.
To, czego dowiadywali się na własną rękę, nie było optymistyczne. Po pierwsze – amerykański Chevron został oskarżony o zatrucie środowiska przy wydobyciu ropy w Ekwadorze. Po drugie – sam proces pozyskiwania gazu zbierał sporo negatywnych opinii. – My zaś zostawieni byliśmy sami sobie, bez rzetelnych informacji, kto, na jakich prawach i co konkretnie ma w naszej okolicy robić – wspomina Barbara. – Aż wreszcie pojawiła się informacja, że przedstawiciele Chevronu przyjadą na spotkanie z nami i wójtem. Pospraszaliśmy mieszkańców okolicznych miejscowości, trochę działaczy ekologicznych i media. Jednak gdy przedstawiciele korporacji zobaczyli, że nie jesteśmy sami, bez słowa wyszli – wspomina kobieta. Ich rzeczniczka przekazała tylko, że chcieli rozmawiać z mieszkańcami Żurawlowa, a nie „z agresywnymi, demagogicznymi grupami ekologicznymi”. – To wszystko budziło w nas coraz więcej pytań o to, czym w rzeczywistości będzie ta inwestycja. Bo owszem, mogli obiecać nam wszystko: nowe drogi, remizę, ale chcieliśmy wiedzieć, co w zamian będą tak naprawdę chcieli tu u nas zrobić – mówi Barbara.
W lutym 2012 r. została wydana decyzja środowiskowa na próbne odwierty w Żurawlowie, ale – jak odkryli mieszkańcy – bez zachowania wszystkich procedur, więc odwołali się w 26 osób do samorządowego kolegium odwoławczego. SKO uznało skargę tylko jednego mieszkańca, którego ziemia bezpośrednio graniczyła z terenem inwestycji. – Myśleliśmy, że to ich skłoni do wycofania, że skoro lokalna społeczność ma opory, to nie będą wiercić. Ale mimo skarg już w marcu wjechał na teren wsi ciężki sprzęt. Najpierw podobno chcieli dokonywać badań metodą 3D, a potem dopiero szczelinować hydraulicznie, czyli frackingować . Już wtedy znałam te słowa, bo choć potrafię mówić po angielsku, to czytałam wszystko o łupkach w sieci – podkreśla Siegieńczuk. – I właśnie wtedy po raz pierwszy ich zatrzymaliśmy. Nie mieli praw do prac, bo na tych terenach od marca do lipca jest okres ochronny ze względu na okres lęgowy ptaków – dodaje.
To był też moment, gdy najbardziej aktywny mieszkaniec zaczął mieć problemy ze zdrowiem i nie mógł już tak angażować się w protest. – Ja może i byłam nowa we wsi, ale jakoś tak już wszystkich znałam, więc zaczęłam przejmować kwestie organizacyjne – wspomina kobieta.
Mieszkańcy Żurawlowa na własną rękę nie tylko próbowali prześledzić, jakie konsekwencje może mieć wydobycie gazu łupkowego oraz wydobyć informacje o koncesji Chevronu. Zaczęli również kontaktować się z mieszkańcami innych miejscowości, które miały leżeć na złożach gazu łupkowego. Wszystko to trwało miesiącami, a otwartym pytaniem pozostawało nawet to, czy Chevron w ogóle ma koncesję na wydobycie gazu. W czerwcu 2013 r. odbyło się spotkanie, na którym pokazano dokumenty potwierdzające jego prawa. – Byliśmy załamani. 3 czerwca pojawiły się maszyny – wzdycha Siegieńczuk. – Ale wtedy okazało się, że to nieprawda. Przyszła odpowiedź na interpelację posła Sławomira Zawiślaka i okazało się, że ważną mają tylko koncesję na badania, a nie na wykopki. Jak to zobaczyliśmy, zalała nas krew. Na bezprawne drążenie naszej ziemi nie pozwolimy! – zaczyna się denerwować, gdy przypomina sobie, jak zablokowali drogę dojazdową do działki, gdzie stały maszyny korporacji. Najpierw wydawało się, że wystarczy kilka godzin, potem dzień, może dwa i firma się wycofa. Ostatecznie cała wieś protestowała i blokowała budowę przez 400 dni.
Już po kilku dniach stanął namiot wojskowy i kuchnia polowa, potem doszły śpiwory, kamerka internetowa, bo nagrania z protestu zaczęliśmy pokazywać w internecie. – Zimą zbudowaliśmy coś na kształt wozu Drzymały, by dało się wytrzymać. Dzień i noc pilnowaliśmy, by nie zaczęli drążyć. Były dyżury: nocami mężczyźni, w dzień kobiety. Całe życie wsi przeniosło się na blokadę. Lekarz przyjeżdżał na miejsce do chorujących, wspólnie gotowano, nawet listonosz większość listów już tam przywoził – opowiada Barbara.
Siegieńczuk jeździła po Polsce, by opowiadać o batalii małej wsi. Przestała mieć już całkiem czas dla swojej firmy i z końcem 2013 r. ją zamknęła. Ale Chevron nie odpuszczał. Zaczął zawiadamiać policję o popełnianiu przez protestujących wykroczeń. Pierwszy przyszedł wyrok nakazowy dla 34 osób: dla 30 z naganą, a dla czterech – Barbary, jej męża, sołtysa i jego żony – po 100 zł za przewodzenie blokadzie publicznej drogi. – Na szczęście się odwołaliśmy, choć przecież kara była symboliczna, ale mielibyśmy w papierach karalność i łatwiej byłoby nas skazać przy kolejnych oskarżeniach – mówi Siegieńczuk. A tych zebrała łącznie osiem, w większości zbiorowych. Oskarżano ich o zniszczenie sprzętu, uniemożliwienie korzystania z działki, o bezpodstawne wezwanie policji...
Lech Kowalski, dokumentalista z Francji, podpowiedział, by akcję nazwać Occupy Chevron, bo tak stanie się bardziej rozpoznawalna na świecie. Zadziałało. Stronę z przekazem z kamerki internetowej odwiedzały codziennie dziesiątki tysięcy osób z całego świata. O proteście zaczęły pisać zagraniczne media: „Guardian”, „New York Times”, „Le Monde”. Żurawlów stał się sławny. Na tyle mocno, że niespodziewanie na początku lipca tego roku pracownicy Chevrona zabrali agregat, halogeny i przyczepę socjalną. Na miejscu zostały materiały budowlane i amerykańska flaga.
Barbara jednak wcale nie uważa, że to oznacza wygraną. Niedawno była w Stanach Zjednoczonych, gdzie zobaczyła, jak na żywo wygląda wydobycie gazu łupkowego. – Kto by pomyślał kilka lat temu, że tak się wciągnę w energetyczne tematy. A teraz widzę, że naprawdę jest dużo do zrobienia w Polsce, by walcząc o energetyczną suwerenność, nie zniszczyć samego kraju.
Justyna Chrapowicz: Związkowczyni
– Wie pani, ja lubiłam pracę w Lidlu. W końcu przepracowałam tam prawie pięć lat. A właściwie to lubiłam ją przez pierwsze dwa lata – Justyna Chrapowicz ma 27 lat. Nie skończyła studiów, ma tylko maturę, zdążyła się już przeprowadzić z Białegostoku do Łodzi, potem do Wrocławia. W dwa lata została zastępcą szefa jednego z dyskontów Lidla i założyła pierwszy związek zawodowy w tej sieci. Jako szefowa związku weszła w spór zbiorowy z pracodawcą, została przez niego dyscyplinarnie zwolniona i wytoczyła mu proces przed sądem pracy.
– Mama ostrzegała, by nie iść do pracy do supermarketu, bo to harówka, a do tego pracowników się nie szanuje. Praca była ciężka, ale na początku było w porządku, dobrze nas traktowano, było partnersko, podobało mi się. Dosyć szybko wyznaczono mnie do nauki najpierw na drugiego, a potem pierwszego zastępcę szefa sklepu, więc pojawiły się nowe zadania. Naprawdę można się było sporo nauczyć. Niestety, po jakichś dwóch latach atmosfera zaczęła się mocno psuć – opowiada kobieta.
Nadgodziny, problemy z odbiorem urlopów, bo w sklepach zatrudnianych było za mało osób i nie miał kto pracować na zastępstwach, ciągle zmieniane grafiki, nieprzedłużanie umów czasowych, gdy pracownik zgodnie z kodeksem pracy powinien już dostawać umowę na czas nieokreślony, praca ponad siły i coraz bardziej podkręcane normy. Cóż, w sumie nic drastycznego w porównaniu z tym, co Lidl robił w Niemczech czy Czechach. W marcu 2008 r. wybuchła afera, gdy „Stern” dotarł do liczących setki stron raportów detektywów wynajętych przez Lidla do szpiegowania zatrudnionych. Były to stenogramy z osobistych rozmów pracowników, często banalnych i prywatnych. Raporty detektywów (po części dawnych agentów Stasi) zawierały też opisy profili psychologicznych inwigilowanych ze sformułowaniami jak „posłuszny” czy „średnio inteligentny”. Z kolei w Czechach wyszło na jaw, że Lidl zmuszał pracownice mające okres do noszenia oznaczeń, by przełożony wiedział, dlaczego częściej korzystają z toalety. Lidl musiał wypłacić poszkodowanym miliony euro odszkodowania w związku z zarzutami łamania prawa.
– O takich działaniach u nas się nie słyszało. Ale za to niestety normą stały się zmiany grafików w ostatniej chwili, tak że pracownicy nie mogli sobie nawet zaplanować wizyty u lekarza czy ułożyć godzin pracy tak, by dziecko ze szkoły odebrać. Wszelkie próby negocjowania były kwitowane przez szefostwo tym, że w umowach mamy zapisane, iż będziemy dyspozycyjni. Z roku na rok poważniejszym problemem robił się też niedobór pracowników – opowiada Chrapowska. Efektem było coraz większe przemęczenie. – Niejedna dziewczyna skarżyła mi się, że po trzech – czterech latach pracy w sklepie ma tak zniszczony kręgosłup, że nie może wytrzymać bez środków przeciwbólowych. Kiedy pod koniec 2012 r. z wizytą do mojego sklepu przyszedł przedstawiciel Solidarności, pomyślałam, że może rzeczywiście trzeba zawalczyć o nasze prawa – wspomina Chrapowska.
Na początku ona i jej koleżanki ze sklepu nieufnie potraktowały związkowca, bo obawiały się prowokacji ze strony firmy, której już raz w 2009 r. udało się nie dopuścić do powołania zakładowego związku. Lidl był już ostatnim bastionem pośród sieci handlowych, gdzie nie było związków. Kaufland w całym kraju ma 2 tys. związkowców, Carrefour 1,5 tys., Real 2,5 tys., nawet w Biedronce jest ich tysiąc. Chrapowicz jednak zaczęła temat związku drążyć. Pojechała do centrali Solidarności i dowiedziała się, jakie byłyby jego prawa i obowiązki. Chętnych do przystąpienia znalazła sporo, ale nikt nie pchał się na stanowiska kierownicze. – Wiadomo, każdy bał się o pracę. Mnie było łatwiej, bo nie mam dzieci, rodziny na utrzymaniu. Zresztą strasznie mnie to wciągnęło – wspomina.
I tak w styczniu 2013 r. została zarejestrowana organizacja zakładowa NSZZ „Solidarność” w Lidlu. Chrapowicz ze swoim zastępcą pojechała do centrali firmy do Poznania. – Przyjęto nas z zaskoczeniem. I na dzień dobry zażądano listy wszystkich członków związku, choć to złamanie prawa pracy. Odmówiliśmy, zostawiliśmy dokumenty i wróciliśmy do pracy, równolegle zostawiając też pismo z wnioskiem o zorganizowanie spotkania z przedstawicielami firmy – wspomina Chrapowicz.
Obawy, że związkowcy mogą mieć problemy, szybko się potwierdziły. – Bardzo, bardzo dokładnie sprawdzano moją pracę, wymagano ode mnie pisania oświadczeń z powodu najdrobniejszych nawet rzeczy. Napisałam pismo do centrali firmy z pytaniem o powody takiej zmiany w traktowaniu mnie i wtedy to ustało – wspomina kobieta. Być może ustało, bo do związku zapisało się już ponad 160 osób – jak na liczący przeszło 12 tys. pracowników w całej Polsce Lidl to może nie dużo, ale wystarczająco, by zostały stworzone etaty związkowe. Chrapowicz zajęła się związkowymi obowiązkami, wizytami w sklepach, zbieraniem opinii od pracowników – z czym nie było prosto, bo sklepy nie pozwalały robić tego w godzinach ich pracy – i przygotowywaniem postulatów do rozmów z pracodawcą. – Niestety, odbyły się tylko trzy takie spotkania, po jednym na kwartał, a pełnomocnicy Lidla za każdym razem stwierdzali, że nie mają uprawnień do podejmowania wiążących decyzji. My jako związek mieliśmy dwa podstawowe postulaty: by pracowników zaczęto zatrudniać na umowy na czas nieokreślony i by utworzyć zakładowy fundusz świadczeń socjalnych – mówi kobieta.
Zamiast tego Lidl przedstawił im swoją propozycję zasad współpracy: spotkania w terminach wyznaczanych przez centralę, ujawnienie listy członków związku, a już czarę goryczy przelało to, że umowa między Lidlem a związkowcami miała zostać objęta klauzulą tajności, za złamanie której groziło 500 tys. zł kary płatne w ciągu siedmiu dni. – To było nie do przyjęcia. Byliśmy zmuszeni wejść w spór zbiorowy z pracodawcą – tłumaczy kobieta.
Na jesieni ubiegłego roku w kilku miastach przed sklepami tej sieci też zaczęły się protesty. Pracownicy nie tylko rozwiesili banery i rozdawali ulotki, ale i blokowali kasy, płacąc za zakupy jednogroszówkami. Kolejne po protestach spotkanie związku z pracodawcą przez tego ostatniego zostało wyznaczone na 21 grudnia. – Ani ja, ani mój zastępca nie mogliśmy pojawić się w tym terminie. Prosiliśmy o zmianę, Lidl się nie zgodził, a naszych przedstawicieli nie przyjął. Następnego dnia zastępca został zwolniony. Ja dyscyplinarne wypowiedzenie umowy dostałam listem poleconym. Oba dokumenty były datowane na 21 grudnia, ewidentnie zaproszono nas na spotkanie tylko po to, by nas zwolnić – opowiada Chrapowicz.
Lidl związkowcom nie tylko postawił zarzuty zorganizowania nielegalnego strajku, lecz także fałszerstwa w dokumentach. Chrapowicz i jej zastępca mieli wzajemnie podrabiać swoje podpisy w pismach do pracodawcy. – Zarzuty bezpodstawne, więc odwołaliśmy się do sądu pracy. Pierwsza rozprawa miała miejsce przed kilkoma tygodniami. I jestem pewna wygranej. A ponieważ mój były pracodawca zadbał o to, bym miała sporo wolnego czasu, więc zajęłam się tworzeniem Europejskiej Rady Zakładowej w Lidlu. Chętne są związki z Belgii, Czech, Polski, Finlandii, Francji, Niemiec, Włoch, Irlandii, Słowacji i Holandii, bo wszędzie problemy są takie same. Pracujemy nad stworzeniem międzynarodowego sztabu protestacyjnego mającego na celu przywrócenie cywilizowanego dialogu społecznego w sieci Lidl. Bo to już nie jest sprawa tylko polskich pracowników, ale ogólnoeuropejska. Przecież mamy otwarty rynek – zarzeka się.
Dorota Długosz: 45 dzieci w szkole i pięcioro w domu
Dorota prosi, by zadzwonić wieczorem. – Syna zawiozę na trening piłki, to będę miała jakąś godzinkę wolnego czasu. W ciągu dnia ciężko taki moment znaleźć – wzdycha.
Nic dziwnego. Dorota Długosz z małej mazowieckiej wsi Lipiny położonej 30 km od Mińska Mazowieckiego obowiązków ma sporo. Szefuje Stowarzyszeniu Rozwoju Wsi Lipiny, Dębowce i Borki, uczy w prowadzonej przez stowarzyszenie podstawówce, walczy o finansowanie placówki i rozlicza kolejne projekty pozwalające całemu zespołowi szkolno-przedszkolnemu funkcjonować. A do tego sama ma piątkę dzieci.
Dziś w Polsce funkcjonuje ponad 200 małych szkół, które były skazane na likwidację, ale siłą woli rodziców i nauczycieli zostały uratowane i zamienione w jednostki niepubliczne. Jednak w 2004 r., gdy likwidacja z powodu za małej liczby dzieci miała dotknąć podstawówkę w Lipinach, takich przypadków niemal nie było. – Najpierw myśleliśmy, że skoro taka jest decyzja samorządu, wójta, MEN, to nic na to nie poradzimy. Dzieciaki trzeba będzie wozić do gminnej szkoły w Mrozach, do takiego molocha na kilkaset osób – opowiada. – Potem jednak mój mąż, który pochodzi z Lipin, bo ja tu jestem przyjezdna, trochę mnie podburzył. Opowiadał, jak to uczył się w tej szkole, jak sami mieszkańcy w latach 20. XX w. ją budowali, ile dla tej społeczności znaczyła. Byłam wtedy na urlopie macierzyńskim, miałam trochę czasu, zaczęłam szukać informacji o możliwościach uratowania podstawówki. Ministerstwo i samorząd były nieugięte: nie opłaca się i tyle. Odezwałam się do Fundacji Inicjatyw Oświatowych z pytaniem, czy jest jakieś inne wyjście. Odpowiedzieli: przejmijcie szkołę od gminy. Łatwo powiedzieć, ale jak się do tego zabrać...
FIO na płycie CD, bo we wsi krucho było wtedy z internetem, przysłało plik dokumentów, wniosków, umów, jakie trzeba było wypełnić, by starać się o przejęcie szkoły. – Wie pani, nie jestem prawnikiem, nie miałam doświadczenia z administracją. Jestem księgową i te dokumenty napisane trudnym urzędowym językiem na początku mnie przeraziły. Ale człowiek jakoś się zaparł i zaczął wszystko, co trzeba, załatwiać. Zorganizowała się grupa rodziców chętna zawalczyć i wspólnie założyliśmy stowarzyszenie, by mieć osobowość prawną do prowadzenia szkoły – wspomina Dorota.
Pomysł nie spotkał się z zachwytem ze strony lokalnych władz. Wójt wprawdzie obiecał na radzie gminy, że jeżeli szkoła spełni wszystkie warunki, to dotacja przeznaczana na każdego ucznia, który do niej będzie chodził, będzie na jej konto przelewana. – Na szczęście poprosiłam o nagranie z tej rady, bo po jakimś czasie zaczęły się problemy z przekazywaniem nam dotacji, która szkole zgodnie z prawem się należała. Nie odpuściłam. Nawet wtedy, gdy wójt odmówił nam wypłacania dotacji za dzieci uczęszczające do zerówki, bo według niego było gminne przedszkole, do którego powinny chodzić. Po te pieniądze poszliśmy do sądu. I po trzech latach, bo wójt odwoływał się od wyroku, wygraliśmy – opowiada kobieta.
Kiedy szkoła zaczęła już spokojniej działać, Długosz postanowiła najpierw otworzyć przy niej punkt przedszkolny: działający przez kilka godzin, by ludzi, którzy na wsi wciąż dosyć niechętnie posyłają dzieci do przedszkoli, przekonać do takiej opieki. Potem przyszła pora na przedszkole. W międzyczasie urodziła piąte dziecko i jeszcze postanowiła skończyć studia pedagogiczne. – Przy dzieciach bardzo pomaga mąż, bo prowadzi działalność gospodarczą na miejscu i ma elastyczne godziny pracy. Pedagogikę w samą porę skończyłam, bo kiedy ze szkoły zwolniła się nauczycielka, mogłam przejąć jej obowiązki. Tak więc dziś jestem także nauczycielką – opowiada Dorota.
By szkoła i przedszkole mogły fajnie funkcjonować, stowarzyszenie zaczęło się starać o dotacje z programów unijnych. Zdobyto pieniądze na pracownię komputerową, wszystkie dzieci jedzą w szkole bezpłatny ciepły obiad, uczniów ubrano w mundurki. – Ale to wszystko tylko z boku wydawało się takie proste. Niestety nasze prawo pełne jest nieścisłości, jedna urzędnicza interpelacja wyklucza drugą. I tak jest z finansowaniem edukacji, nawet naszych lokalnych posłów prosiłam o interpelacje w niektórych konkretnych kwestiach finansowania oświaty niepublicznej. Ale jak człowiek zabrał się do prowadzenia szkoły, to nie można się było poddać, tylko trzeba było dalej walczyć. Choćby i z samą Prokuratorią Generalną – wzdycha Dorota.
– Prokuratorią?
– Tak, dwa lata temu zostaliśmy pozwani za złe rozliczenie blisko 120 tys. z 2 mln dotacji. Faktury na część zlecenia dla podwykonawców zostały rozpisane nie w tej transzy dotacji, co trzeba. Proces trwał dwa lata, a my nawet na prawnika nie mieliśmy, bo każdy na dzień dobry chciał 10 tys. zł. Poprosiłam sąd o adwokata z urzędu, ale odmówił mi, bo jak stwierdził: operuję w wystarczającym zakresie językiem prawniczym. I chyba rzeczywiście miał rację, bo choć po drugiej stronie miałam wyjadacza z Prokuratorii, to jednak jakoś udało mi się wybronić po dwóch latach procesowania się – śmieje się kobieta.
Dziś w zespole szkolno-przedszkolnym uczy się 45 dzieci. – To pozwala zachować rodzinną atmosferę, każde dziecko jest indywidualnie traktowane. Na jakiś specjalnie większy nabór nie liczymy, bo dzieci w okolicy nie ma za dużo. Ale za to marzy mi się coś innego. Chciałabym spółdzielnię pracy dla rodziców rozkręcić. Coś, co by ludzi trochę do różnych prac zmobilizowało – opowiada kobieta i tłumaczy, że do jej wsi coraz rzadziej kursuje autobus. – Nawet do Mińska trudno jest dojechać, więc wiele osób, które chętnie by gdzieś dorobiły, ma z tym problemy. A więc dlaczego by pracy do nich nie dowieźć?
– Wie pani, jak taką spółdzielnię założyć?
– Jeszcze nie. Ale się dowiem.