"To, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie: więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem" - Stary Testament, Księga Koheleta (1:9). I to właściwie mógłby być koniec tego tekstu, bowiem wszechobecne skomlenie o konieczności zmiany tego parszywego świata, pozbycia się niesprawiedliwości, toksycznych polityków, naprawy krzywd, powtarzane w kółko przez lata te same programy wyborcze - kocopoły zapowiadające dobrą zmianę, lepszą przyszłość i nową jakość - to wszystko jest tylko pustym jazgotem lub - jeśli komuś zależy na poważniejszym określeniu - społecznym oczekiwaniem zakotwiczonym wyłącznie w sferze deklaratywnej.
- Wszyscy ciągle mówimy o potrzebie zmiany i zapewne jej rzeczywiście chcemy, jednak warto się zastanowić, co tak naprawdę jest dla nas prawdziwą zmianą. Nowa marynarka, nowa żona, nowy samochód, nowy rząd - z lewicowo-liberalnego na prawicowo-liberalny? Czy to jest prawdziwa zmiana? Austriacki filozof Karl Popper mawiał, że najstarsza teza filozoficzna głosi: nic nowego pod słońcem. Jeśli dziś sięgamy po Biblię czy Iliadę, doskonale rozumiemy tych ludzi, ich emocje, uczucia, można więc sądzić, że Popper miał rację. Oni mieli te same problemy, co my dzisiaj, i podobnie jak my teraz starali się pogodzić zmianę ze stałością - wskazuje prof. Leszek Koczanowicz, filozof z Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu.
Odczuwanie konieczności zmiany swojego życia i otoczenia nie jest, jak nam się najczęściej wydaje, oznaką zmęczenia rzeczywistością czy znużenia ładem społecznym - wręcz przeciwnie, eksperci wskazują, że to nieuświadomione pragnienie utożsamienia się z tą dynamiczną rzeczywistością. Bo skoro ona goni, my gonimy z nią, by nie pozostać w tyle.
- Zawsze się żyje w jakimś określonym czasie i człowiek musi się do niego ustosunkować. Ten czas ulega ciągłym zmianom, przeobrażeniom, kolejne pokolenia wchodzą w nową rzeczywistość i muszą zmienić swój stosunek do niej. To konieczność, nie mamy tu wyboru, bo zmieniający się świat zmusza nas do tego. Zawsze tak było, tylko teraz ten proces po prostu uległ znacznemu przyspieszeniu, bo następuje błyskawiczny rozwój technologii. Kiedyś otoczenie nie ulegało większym ruchom przez kilka pokoleń, zmiany następowały powoli, niezauważenie, dziś w ciągu kilku lat zmiany są radykalne. Z tym że ta zmienna nowoczesność jest jedynie powierzchowna, choć nie możemy negować zmian, jakim ulegało nasze życie w ostatnich 200 latach - w starożytności chińscy kronikarze pozostawiali puste karty w swoich księgach, bo musieli zaznaczać upływ czasu, ale widzieli, że realnie nic się nie zmienia, więc nie mają o czym pisać. Puste karty zapewne zostawiliby także w najnowszej historii - tłumaczy prof. Leszek Koczanowicz.
Liczy się dostęp
Powierzchowność dzisiejszych zmian wynika z kultury konsumpcjonizmu, która na dobre zagościła w naszych umysłach. Oparto na tym całą konstrukcję światowego ładu gospodarczego. Jeśli nie kupimy co kilka lat nowego samochodu, nie wymienimy smartfona, telewizora czy spodni, jeśli nagle przestalibyśmy ulegać tym sztucznie wywoływanym przez marketing i reklamy pragnieniom nieustannych zmian, stanie produkcja, nie będzie pracy, konstrukcja się zawali.
I nawet z tym rozpasanym konsumpcjonizmem można by było jakoś żyć, gdyby nie to, że zainfekował on także nasze dusze.
- Niemieccy socjolodzy Ulrich Beck i jego żona Elisabeth Beck-Gernsheim już 20 lat temu opisali w swojej książce "Normalny chaos miłości", że współczesne społeczeństwa mają osłabione relacje intymne, które nie podlegają jak kiedyś mocnej kontroli społecznej. Kiedyś były one zabezpieczone trwałymi wartościami, nakazami Kościoła, tradycją, zwyczajami, dziś tego już nie ma. Każdy może powiedzieć w każdej chwili: żegnam. I tak jak kiedyś rozwodników czy stare panny i starych kawalerów pokazywało się palcami, dotykał ich ostracyzm otoczenia, dziś jest duma z pozbycia się okowów nieżyciowego małżeństwa, są single dzielnie rozwijający swoje samotne życiowe kariery - opisuje naukowiec z Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu.
Gdy do osiągnięcia satysfakcji z ciągłego zmieniania swojego życia nie wystarczają już nowe zakrzywione telewizory 3D i 4K, szybsze i większe samochody czy egzotyczne trekkingi z telewizyjnymi celebrytami, zmieniamy partnerów. Coś, co kiedyś było życiową porażką, tragedią, utratą poczucia sensu istnienia, dziś stało się jego siłą napędową. Współczesna zmienna cywilizacja udoskonaliła proces wymiany towarzysza życia. Poszukującym nowych wrażeń pomaga cały przemysł - firmy kojarzące partnerów, programy komputerowe dobierające ludzi według skomplikowanych algorytmów oceniających charaktery i zainteresowania czy - ostatni hit - aplikacje na smartfony pokazujące znajdującą się najbliżej osobę, mającą ochotę na seks tu i teraz. Kult nowości jako potrzeby statusowej przenosi się z przedmiotów na relacje między ludźmi. Nie warto nic posiadać na długo, liczy się bowiem dostęp. Nacieszyć się i wymienić - żonę/partnerkę, męża/partnera - można poużywać. Jeśli coś się zestarzało, to trzeba wymienić na nowe, bo nowe jest wrogiem starego.
Zewnątrzsterowni
- Rewolucje wybuchają wtedy, gdy korzyści z radykalnej zmiany uznamy za większe niż koszty pozostawania w starym systemie. Taka prawdziwa zmiana jest silną pokusą, bo może oznaczać coś lepszego, jednak obawiamy się nieuchronnego bólu adaptacji. W świecie zdominowanym przez internet pokusa jednak przegrywa z obawami. Serwisy społecznościowe tłumią nasze frustracje i wrzenie, rozładowują energię, tonują emocje. Stały się cyfrowym opium dla ludu. Zamiast wychodzić na ulice, wystarczy w zaciszu domowym kliknąć odpowiednią ikonkę: za czy przeciw. Zamiast walczyć, wystarczy kogoś hejtować. W dodatku bezpiecznie, bo anonimowo - zauważa socjolog prof. Kazimierz Krzysztofek z Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Internetowy substytut realnej zmiany cechuje głównie młodzież. Zdaniem eksperta z warszawskiej uczelni młodzi ludzie są wprawdzie bardzo głośni, domagając się zmian, ale to tylko deklaracje, bo w działaniu dokonują jedynie zmian swojego osobistego ładu, ten społeczny w skali makro pozostawiają nienaruszony.
- Słyszał pan ostatnio o protestach studenckich? Konsumpcja i cyfrowe opium spacyfikowały dzisiejszą młodzież, nie ma już zorganizowanych sił, platform społecznych zdolnych do dokonywania przełomów. A przecież historia uczy, że to właśnie oni byli zawsze najbardziej skorzy do realnego działania. Teraz co najwyżej organizują się doraźnie, by zaprotestować np. przeciwko rządowym próbom ograniczania wolności internetu. Ale to tylko chwilowe pokazowe akcje. W USA mówi się już o "lip service", pustym gadaniu, żądaniach, obietnicach czy groźbach, które pozostają jedynie w sferze werbalnej - krytykuje prof. Kazimierz Krzysztofek.
Dzisiejsza kultura jest paliatywna, ma uśmierzać bóle egzystencjalne - kontynuuje socjolog z warszawskiej uczelni - łagodzi wszelkie objawy niezadowolenia. Podrzuca konsumpcjonizm, który leczy z rewolucyjnych myśli. Nowy gadżet stał się celem przewrotu. To skutkuje brakiem społecznego zaangażowania.
- Po co być aktywnym obywatelem, nie ma na to czasu, skoro tyle energii pochłania konsumpcja. Zmiana musi być terapeutyczna, po co cierpieć za miliony, wysilać się, ryzykować, skoro mogę skorzystać z aplikacji w telefonie i np. znaleźć sobie nowego partnera. W psychologii społecznej jest takie pojęcie: umiejscowienie kontroli, które jest albo na zewnątrz, albo wewnątrz każdego z nas, jest się zatem wewnątrz- albo zewnątrzsterowanym. Kiedyś w społeczeństwach wykształconych, zbudowanych z wartości, o silnych tradycjach, ludzie byli przekonani, że mają wpływ na otaczający ich świat, kontrolę nad własnym życiem, że mogą decydować o swoich życiowych projektach, o przyszłości swojej grupy. Ład był przejrzysty. Takiej oświeceniowej wizji człowieka jest już coraz mniej. Więcej jest sterowania nim: behawioralnego - przez nagrody i kary, psychodynamicznego - przez redukowanie go do funkcji maszyny popędowej, i cybernetycznego. Tu człowiek jawi się jako czarna skrzynka informacyjna, która ma konsumować odpowiednie dane, przetwarzać je i być przez nie sterowana. Takie koncepcje człowieka ma wpisane w swoje DNA m.in. aparat reklamy. Zatem dzisiaj umiejscowienie kontroli wyszło poza ludzi, stracili poczucie, że mogą sterować swoim życiem. Ale silnie tego pragną, dlatego z taką satysfakcją dokonują tych małych, nic nieznaczących zmian, by mieć poczucie sensu tego, co robią - konkluduje prof. Kazimierz Krzysztofek.
Zmęczenie samodzielnością
Ten imperatyw ciągłych zmian w postmodernistycznym świecie, gdzie wartością jest mieć, nie być, doprowadził do sytuacji, w której zmiana stała się rytuałem, a w konsekwencji własnym zaprzeczeniem. Nieograniczone możliwości wyboru stały się więzieniem wolnej woli - skuliśmy ją w kajdany cyklicznych wymian smartfonów, przedłużania umów na multimedia, nawet zmiana stylu życia została sprowadzona do rytualnych zachowań - codziennego biegania, wymiany fast foodów na slow foody - wszystko to w zgodzie z obowiązująca w danej chwili modą. Krótkotrwałą rzecz jasna, bo przecież tuż za rogiem czeka znów coś nowego. Kurczowo trzymając się tych rytuałów, wmawiamy sobie, że tego pragniemy - wszak każda zmiana to z pewnością rozwój, postęp, nowoczesność. Ale też się boimy, że zostając w tyle, zaczniemy tracić, odstawać i nie daj Boże zostaniemy wykluczeni. A odrzucenia, utraty tożsamości z grupą, w której żyjemy i która przecież karnie uczestniczy w tej gonitwie, boimy się najbardziej, o wiele bardziej niż niepewności związanej z nieznanym nowym.
Ciągła zmiana stała się więc stałością, a to właśnie stałości - wbrew iluzji koniecznych zmian - ludzie pragną rozpaczliwie.
- W Stanach Zjednoczonych pewna para spisała intercyzę, w której przyszła żona zobowiązała się, że nie utyje, a jeśli przekroczy wagę, to za każdy kilogram ponad limit będzie płacić wysoką karę. Czy nie jest to dramatyczna oznaka potrzeby stałości? Ten imperatyw ciągłych zmian powoli staje się jednak męczący. Społeczeństwa zaczynają mieć dość ciągłego eksperymentowania. To jedna z przyczyn wzrostu konserwatyzmu w społecznych postawach i oczekiwaniach, taki proces właśnie obserwujemy. Konserwatyści mówią bowiem: wiemy, że nie można stanąć w miejscu, ale zmieniajmy świat tak, by wszystko zostało po staremu - zaznacza prof. Leszek Koczanowicz.
Paradoksalnie to zmęczenie jest pogłębiane przez demokrację. Mamy z nią problem, bo demokracja oznacza niepewność. Z jednej strony uznajemy ją za jeden z największych darów dla ludzkości, z drugiej oznacza, że nic nie jest stałe i wszystko może się zmienić. Zmęczeni zmiennością coraz bardziej pragniemy uporządkowania tego zwariowanego świata, choć zdajemy sobie sprawę, że jego uporządkowanie będzie niedemokratyczne.
- Autorytaryzm tym właśnie różni się od demokracji, że oferuje stałość. W systemach autorytarnych wartości są utrwalone, tam nawet buntownicy mają swoje ściśle określone miejsce - zaznacza ekspert Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu.
Z tęsknoty za harmonią
Pragnienie rządów silnej ręki można więc uznać nie tyle za potrzebę zmiany – choć powszechnie tak się ją właśnie określa - ile tęsknotę za uporządkowaniem otaczającego nas świata. Można rzec: czas zmienić te zmiany.
- Wszelka prawdziwa zmiana zagraża naszemu poczuciu bezpieczeństwa i tożsamości. Nawet poczucie szczęścia mamy zaprogramowane wewnętrznie, okoliczności zewnętrzne w niewielkim stopniu mają na to wpływ. Pieniądze, dobra materialne poprawiają stan szczęśliwości tylko do pewnego poziomu. W końcu zaczynamy rozumieć to, co mówili starożytni Grecy: pieniądze szczęścia nie dają. Wiele biednych krajów ma wskaźniki poziomu szczęścia o wiele wyższe niż kraje bogate. Bo o tym decydują też poziom kultury czy poczucie równości - zauważa prof. Leszek Koczanowicz.
Amerykański politolog polskiego pochodzenia Adam Przeworski wyliczył kiedyś, że patrząc na historię świata, to nawet w społeczeństwach demokratycznych w 80 proc. przypadków wybory wygrywali rządzący, przechodzenie władzy z rąk do rąk jest stosunkowo świeżym wynalazkiem.
- Działa tu kanzlerbonus, jak mawiają Niemcy - wyborcy mają tendencję do głosowania na tych przy władzy. Już w starożytnych Atenach, zgodnie z anegdotą, starzec głosował na skorumpowanych, bo uważał, że oni już się przecież nażarli. Ostatnie wybory w Polsce też wbrew pozorom nie były wygraną PiS, tylko wielką przegraną PO, która ciężko zapracowała na wkurzenie swojego plemienia. Po rządach Platformy powstała wielka pustka, którą trzeba było czymś wypełnić. I choć pojawiły się siły zapowiadające zupełnie nową politykę, to stary znany PiS, partia systemu, przyciągnął do siebie obietnicami lepszej zmiany, reklamując się jako ugrupowanie antysystemowe. A człowiek jest istotą, która kieruje się głównie nadzieją. Bez nadziei przestaje żyć. "Dobra zmiana" to inna nazwa tej nadziei - podsumowuje naukowiec z Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu.
- Unikamy bowiem niepewności. W Stanach Zjednoczonych wyborcy ponownie poparli George’a W. Busha, choć powszechnie uznawano go za polityka małego formatu. Ale lepiej jest mieć do czynienia z takim oswojonym prezydentem, bo przynajmniej wiemy, na co go stać. Wbrew tej całej modnej ponowoczesności wartością jest dla nas przewidywalność. Bez niej błądzimy po omacku. Niech sobie będzie cała ta zmiana, skoro o niej wszyscy mówią, ale żeby wszystko zostało po staremu. W przypadku polskiej polityki mamy tylko jedną talię kart. Mocno znaczonych. Dobrze ją znamy i tylko te karty chcemy, a w istocie - musimy rozdawać. Kukiz był jokerem, ale do poważnych gier nie pasuje. W brydża jokerem przecież się nie gra - opisuje prof. Kazimierz Krzysztofek.
Socjolog kultury z Uniwersytetu Warszawskiego dr Tomasz Maślanka zwraca jednak uwagę, że potencjał zmiany ładu społecznego i politycznego jest w naszym społeczeństwie bardzo duży. Model neoliberalnego państwa się załamuje. Zaczynają się poważne pytania o ponowne przemyślenie sprawiedliwości społecznej, sposobach redystrybuowania dochodów państwa, humanizowania kapitalizmu. Problem polega na tym, że w przeciwieństwie do zmiany stylu życia, gdzie potrzeba tylko zmiany świadomości, aby dokonać zmian instytucjonalnych sama zmiana świadomości nie wystarczy. Trzeba wejść w system i go zmienić od środka.
- Nawet kontrkultura tego nie dokonała. Buntownicy z lat 60. zostali wchłonięci przez kulturę kapitalizmu. Chęć zmiany ładu społecznego skończyła się tylko zmianą świadomości i hodowaniem zdrowej żywności. Dzisiejsi zaś buntownicy, chcąc zamanifestować, że dokonali zmiany, wybrali wolność i niezależność, kupują samochody terenowe i zjeżdżają z asfaltu. Dzisiaj przewrotu nie dokona się wielką rewolucją, mamy zbyt niski kapitał społeczny, nie ma wspólnego działania dla dobra ogółu. Potrzeba więc oddolnych ruchów społecznych, które zaczną przeprowadzać mikrorewolucje. Trzeba zacząć od odmiany własnego ogródka, potem pomóc sąsiadowi i razem posprzątać jego ogródek. Potem skrzyknąć kolejnych sąsiadów i oczyścić drogę prowadzącą do domu. Wykorzystać indywidualny egoizm dla szerszego dobra - kwituje dr Tomasz Maślanka.
Bowiem - jak powiedział kiedyś Sydney J. Harris, amerykański pisarz, dziennikarz i krytyk - naszym przekleństwem jest to, że jednocześnie kochamy zmiany i ich nienawidzimy. Tym, czego naprawdę chcemy, jest sytuacja, gdy rzeczy pozostają takie same, ale stają się lepsze.