Żyjemy w ciekawych czasach. Amerykanie wydalili 35 rosyjskich dyplomatów, w Stanach wygrał Donald Trump, Kreml przechylił szalę zwycięstwa w Syrii na korzyść dyktatora Asada. Sami Polacy skłóceni, patrzeć, kiedy coś wybuchnie. Nie da się ukryć – rosyjski wywiad miał dobry miniony rok. Aż strach myśleć, co będzie dalej.
My do Rosji mamy stosunek magiczny. Jestem polonistą, o wiele chętniej niż przykładami z podręczników o wywiadzie posługuję się tymi z literatury. Był taki kierunek zwany realizmem magicznym. Miguel Angel Asturias, Gabriel Garcia Márquez, Jorge Luis Borges i jeszcze kilku innych. Chcieli – jak pisał Márquez – zniszczyć linię demarkacyjną, która oddziela to, co wydaje się być realne, od tego, co fantastyczne. Podobnie jest w wywiadzie. Elementy prawdziwe poprzestawiane są tak, aby tworzyły pozorny obraz świata. Każdy z elementów jest prawdziwy, ale obraz z nich złożony jest już falsyfikatem. I tak jest u nas z Kremlem. My go przeceniamy, demonizujemy, uważamy, że Rosjanie są wszędzie i że wszystko mogą. I stąd też wynika nasza paranoja: cokolwiek się powie czy napisze, zaraz słychać głosy, że to wszystko służy Putinowi. Od lewicy do prawicy, od ściany do ściany. A przecież nie o to chodzi.
Chodzi o to, że Rosjanie są dobrzy. Lepsi od nas, lepsi od większości wywiadów innych państw. Blefują, grają i wygrywają.
To kraj, który ma świetnie zorganizowane instytucje państwowe, a te mają taką samą pozycję, jaką miały w Związku Sowieckim. A może nawet mocniejszą, bo dziś to one faktycznie rządzą tym państwem. Stąd bierze się ich siła. W świecie demokratycznym tego nie ma. Ja cały czas przypominam, jakie są różnice pomiędzy służbami specjalnymi w PRL-u a tymi po ’90 roku, a pracowałem w obu. Jest taki film „Zezowate szczęście” Andrzeja Munka, gdzie w pewnym momencie Piszczyk pisze referat. A w nim jest taka kwestia, że jeśli nastąpi stuprocentowe upartyjnienie, to partia roztopi się w narodzie, a więc tej partii nie będzie. To samo było w PRL-u: to było państwo jednej partii, bo reszta ugrupowań się nie liczyła. Ale współczesna Rosja to służby, tam nic się nie dzieje bez nich. My chcemy patrzeć na nią oczyma państwa demokratycznego, a tak nie można. Jak pisał Dostojewski w „Biesach”: „Rosja w dzień jest Europą, a w nocy Azją”, więc poza Moskwą i poza Kremlem jest tam noc. Rosyjscy ludzie kochają Putina, traktują go niczym świętego na ikonie, jemu i jego służbom wolno wszystko. Ale nie ma powodów, żebyśmy i my ich tak traktowali. Są dobrzy, to fakt, ale i zachodnie służby nie wypadły sroce spod ogona. To, co zrobili Amerykanie, wydalając 35 osób, było mocnym ciosem w rosyjskie służby. Ale przede wszystkim w państwo, bo Rosja to służby właśnie. Gdyby zdarzyło się tak, że to oni wywaliliby kilku naszych, nie byłoby wielkiej sprawy. Owszem – byłby skandal dyplomatyczny, prasa by miała o czym pisać. Ale nie państwowa katastrofa. Nie cios w serce.
Reklama
35 osób – to robi wrażenie. Ale pojawiły się opinie, że to pusty, polityczny gest: na miejsce znanych szpiegów przyjdą kolejni, których dopiero trzeba będzie rozpracowywać.
Ta grupa nie jest tak wielka, biorąc pod uwagę liczebność i aktywność Rosjan w krajach Zachodu, a jeśli chodzi o USA, to może będzie jakaś 1/10 składu osób pracujących w ambasadach. Bo dla kontrwywiadu każdy, kto jest w ambasadzie, jest szpiegiem, to założenie podstawowe. Amerykanie prawdopodobnie wywalili po prostu najbardziej aktywnych, których mieli na widelcu. Ja to samo miałem w 2000 r., kiedy po jednej mojej akcji wywaliliśmy dziewięciu Rosjan i ujawniliśmy 27, którzy sami potem wyjechali. I wbrew temu, co mówią różni „eksperci”, którzy nigdy nie pracowali w terenie, taki krok jest absolutnie racjonalny. Bo gdyby chcieć kontrolować tak dużą grupę przez 24 godziny na dobę, to należałoby przeznaczyć na to wielkie środki i siły. Tego nawet PRL nie potrafił. Znam te głosy, jeden z nich należy do byłego ministra, który wsławił się tym, że zrobił idiotyczną reformę rozwalającą UOP, czyli służbę, która miała szansę na to, aby skutecznie działać. Tak nawiasem mówiąc, ten człowiek chciał się dostać do wywiadu, lecz nie przeszedł badań psychologicznych, a potem, niestety, wszedł tam przez politykę. W każdym razie jego złote myśli są bredzeniem laika, który nigdy nie przeprowadził jednej operacyjnej rozmowy. Nie można, jakby on chciał, przewerbować wszystkich, gdyby nawet podjąć takie próby, to 99 proc. z tych rozmów skończyłoby się fiaskiem, a ten 1 proc. zgód na współpracę to w 99 proc. byłaby gra z drugiej strony. Więc jedyną pragmatyczną decyzją może być wydalenie wszystkich, co do których mamy mocne podejrzenia – bo wtedy jest pewność, że sparaliżuje się, przynajmniej na pewien czas, całą siatkę. Nie tylko osoby wydalone, ale także ich kontakty operacyjne. I zyska czas, żeby pójść po śladzie. Ale to jest nudna, żmudna praca, niewiele ma wspólnego z filmami o Bondzie, które tak uwielbia publiczność i, niestety, politycy.
Byli szpiedzy także kochają tę sensacyjną otoczkę. Tacy ludzie jak pan stają się swojego rodzaju celebrytami...
Jeszcze zdjęć na Pudelku nie miałem, więc słaby ze mnie celebryta.
Wszystko przed panem, ale chodzi mi o to, że pan i pana koledzy z dawnych czasów – Vincent Severski czy Aleksander Makowski, sami podsycacie tę atmosferę, podpowiadacie ludziom, co mają myśleć, jak postrzegać rzeczywistość. Macie wielki wpływ na to, co się dzieje. Wystarczy popatrzeć na to, co się dzieje na waszych profilach na FB.
Nie będę się odnosił do Severskiego czy Makowskiego ani do moich innych byłych kolegów ze służb. Wyszedłem z tego, zamknąłem za sobą drzwi. Ja nie robię z siebie Bonda, a śmiech mnie bierze, kiedy patrzę na tych wszystkich „ekspertów” wymądrzających się w telewizjach, asów wywiadu, którzy mają za sobą tylko takie doświadczenie, że pracowali w latach 80. w biurach paszportowych, gdzie wyniki robiło się na masówce. Wyglądało to tak, że brało się delikwenta na rozmowę: podpisujesz zgodę na współpracę albo nie wyjedziesz. I przy tym przeliczniku diet na dolary większość podpisywała, choć nigdy realnie nie współpracowała, ale oficer miał punkt. Po roku 1990 już było inaczej, bo jak się wzywało gościa, np. Rosjanina, na rozmowę, to on przychodził z adwokatem. Już nie było rozmowy z pozycji siły, trzeba się było bardziej nagimnastykować. Ale opinia publiczna woli takiego jednego czy drugiego generała, który się uśmiechnie w telewizorze, zrobi mądrą minę i rzeknie, że nie może nic powiedzieć. Nie może, bo nic nie wie, jak jeden z tych superagentów, który miał sekretarkę, biuro i był dyrektorem. Raz chcieliśmy jednego z nich zabrać na rozmowę operacyjną, ale facet tak się zdenerwował, że nie dotarł na spotkanie, cały ten czas spędził w toalecie. Proszę mnie dobrze zrozumieć, szybkie awanse w PRL-u także bywały, ale każdy z nas musiał przejść drogę od zera do zwykłego pracownika. W III RP, niestety, stworzyła się kasta taka jak u Barei: mój mąż jest z zawodu dyrektorem.
Niby jest pan poza, ale wciąż ma wielki wpływ na ludzi. Taka szara eminencja, która zgromadziła wokół siebie sporą grupę fanów. Śledzę te dyskusje i jestem pod wrażeniem – ci ludzie są w pana wpatrzeni.
Bez przesady. Ustalmy najważniejszą rzecz – po co są służby? Przy czym mówiąc o służbach, mam na myśli wywiad i kontrwywiad, bo reszta to są organizacje policyjno-fiskalne. Dla mnie, a jestem osobą o poglądach prawicowych, bardziej od PiS, nie powinny one służyć do zabaw politycznych ani do znajdywania haków na wrogów politycznych. Uważam, że państwo i ludzie w nim mieszkający są dobrem najwyższym. I ci ludzie muszą mieć oparcie w instytucjach państwa, a szczególnie w tych, które ich bronią. Więc choć jestem poza służbą, staram się być dla ludzi, odpowiadam na ich pytania, jedne są głupie, inne mądre, a część z nich jest niepokojąca. Pewnie powinienem się zająć uprawą kaktusów, ale gdzie ci wszyscy obywatele mają pójść? Jak się zwrócą do służb, to zostaną potraktowani jako prowokatorzy lub kretyni. Ja jestem specjalistą od kontrwywiadu, więc mam świadomość, jak ważna jest kontrwywiadowcza charakterystyka terenu – a więc każdy obywatel, który może pomóc w zachowaniu bezpieczeństwa państwa.
Kto nie kapuje, ten nie je?
Za każdym razem, kiedy mówię o konieczności zmian w systemie bezpieczeństwa, dostaje mi się od byłych esbeków. Niech będzie. Tyle że to nie jest komunistyczny wynalazek, tylko sposób działania wszystkich służb, także w demokratycznym świecie. Każdy obywatel – od dozorcy do dyrektora – ma własną funkcję w zabezpieczeniu swojego kraju. I ludzie to wyczuwają, tego chcą. Państwo powinno docenić obywateli i im zaufać. U nas niestety panuje choroba, którą nazywam „ściśle tajnością”. Wszystko, o cokolwiek by zapytać, także w trybie dostępu do informacji publicznej, jest tajne. Za tym można ukryć każdą niekompetencję – i tak się u nas dzieje. A co w dzisiejszym świecie jest tajne? No, może konkretne obiekty, ale poza tym już nic. Niedawno na stronach FBI przeczytałem ostrzeżenie przed firmami rosyjskimi, które mogą być powiązane z wywiadem. Tak to działa w normalnym świecie: uczula się obywateli na zagrożenia, zachęca do współpracy, nie po to, żeby mieć całą masę agentów, tylko po to, by zapewnić ludziom bezpieczeństwo.
Znam pana poglądy: nasze służby są do bani, należałoby je rozpędzić na cztery wiatry i zbudować nowe. Ich działalność na przestrzeni ćwierćwiecza to fikcja. Nikt ich nie kontrolował, same sobie przydzielały zadania, jedna wielka ściema. Jeśli tak na to patrzeć, to aż dziw, że jeszcze istniejemy jako państwo.
Ja także się dziwię. Jak przeczytałem raport ABW z 2014 r., to miałem wrażenie, że znalazłem się w szpitalu dla psychicznie chorych. Stek bzdur. Bo co w nim było? Że jesteśmy obiektem zainteresowania Rosjan. Jesteśmy, nie da się ukryć, wystarczy posłuchać, co Putin mówi publicznie. Ale – przynajmniej za mojej pracy, a w wolnej Polsce było to ćwierć wieku – to nie państwo dawało zadania służbom, tylko służby sobie. Co byłoby komiczne, gdyby nie było groźne. Ja, będąc porucznikiem czy majorem, słyszałem: napiszcie sobie zadania na przyszły rok. To pisałem, zwykle pierdoły: zakończyć rozpoczętą sprawę, zwerbować piękną dziewczynę... Nikt tego nie kontrolował. Tylko jakie te zagrożenia i zadania są konkretnie? Tego nie było.
A jakie powinny być? Konkretnie.
Ja bym na przykład chciał, żeby państwo powiedziało: panowie z wywiadu i kontrwywiadu – tu i tu jest dziura, trzeba ją zakopać. Albo: wiemy, że możemy zamiast czarnego węgla kopać bardziej wartościowy, zielony, więc znajdźcie nam tych, którzy przeszkadzają, i powiedzcie, jak ich zneutralizować. I już wiadomo, co robić. Bo służbami trzeba sterować. Jak pani idzie do fryzjera, to mówi: to, to i to, i on panią tak strzyże. Tak samo jest ze służbami. To jednostki usługowe. Ma być zielony węgiel, to się postaramy. Fryzura na pazia, znajdziemy nożyczki. Więc odpowiadając na pani pytanie – tak, służby należałoby sformować od nowa, mając na uwadze wiążące się z tym zagrożenia. Bo malowanie ruin jest zawsze malowaniem ruin. Ile się farby nie nałoży, zawsze będą pod tym zgliszcza.
Z jakiegoś powodu za każdym razem, kiedy któraś formacja polityczna usiłuje zreformować służby, przepada w wyborach. Mówiąc to, czuję się jak bohaterka powieści Dana Browna, ale nie mogę się powstrzymać przed tą konstatacją.
Bo też nic się od lat nie zmieniło. Taki przykład: kiedy na przełomie lat 80. i 90. zmieniał się ustrój, to na miejsce SB wszedł UOP, który skopiował całą strukturę poprzedniej służby. Razem z ludźmi, ale także z zadaniami. W 1983 r., jak byłem w Kiejkutach w szkole wywiadu, była taka modelowa sprawa, której bohaterem był dziennikarz zachodnioniemieckiej agencji DPA, którą rozpracowywaliśmy. Po 1990 r., kiedy sam szkoliłem kursantów, okazało się, że wciąż uczą się oni na tej samej sprawie, tylko DPA zamieniono na Interfax, a niemieckie nazwisko na rosyjskie. Sam potem pisałem podręczniki, które były bardziej przystające do owej rzeczywistości. Ale nie w tym rzecz, chodzi o to, że w naszych służbach nie zmieniła się mentalność. Jako że gros funkcjonariuszy przeszła z jednej epoki do drugiej, to oni swoim myśleniem zainfekowali następnych. I to jest zabawne, jak szybko nowi przejmowali starą mentalność. Pamiętam takiego jednego, nieważne jego nazwisko, on rzeczywiście był represjonowany w latach 80. Kiedyś wchodzę do jego gabinetu i widzę portrety Lenina, Dzierżyńskiego, figurki, kupa tych rzeczy. Zbieranina pamiątek po PRL-u i po SB. Pytam: po co ci to? A on, że to jest fajne.
Nieszkodliwa mania, nie ma co do tego dorabiać ideologii.
Tak pani myśli? Ja jestem zdania, że razem z tymi artefaktami mamy do czynienia z przejmowaniem pewnego rodzaju mentalności. Świat się zmienił, ale nie ludzie. Uważam, że wywiad, który jest bardzo drogą zabawką, powinien być o wiele mniejszy, zadaniowany. A główną polską służbą powinien być kontrwywiad, działający na wszystkie strony z odpowiednim rozłożeniem sił i środków. Ale na to i tak nikt nie zwróci uwagi, ponieważ każdy chce mieć służby specjalne, którymi będzie mógł się zabawiać.
Im więcej służb, tym większa władza. Choć czasem można się potknąć o własną stopę, jak w przypadku afery podsłuchowej. Na szczęście znaleziono winnego – biznesmena Falentę.
Spisek trzech kelnerów i jednego nietrafionego biznesmena jest dla mnie śmieszny. Praca w służbach uczy wrażliwości na drugiego człowieka, na jego zachowania, wyłapywanie momentów, kiedy ten panikuje. Pamięta pani moment, w którym premier Tusk zaczął mówić o tym, że scenariusz afery podsłuchowej pisany był cyrylicą? Szybko to ucichło, premier ewakuował się z kraju, podczas wielkiego kryzysu. Ja już wiedziałem, że to koniec tego rządu. Zwłaszcza że pojawiło się na tych nagraniach nazwisko pewnego biznesmena ukraińskiego, z rosyjskimi korzeniami, którego sprawę prowadziłem w latach 90. I mi ją zabrano, kiedy napisałem raport, że tego człowieka jak najszybciej powinniśmy się pozbyć z Polski. A potem ten człowiek pojawia się jako współwłaściciel kilku restauracji, w których przy ośmiorniczkach prowadzone są rozmowy – moim zdaniem – operacyjne, w których biorą udział najwyżsi funkcjonariusze państwa.
To poproszę konkretnie: kto za tym stał? Komu to przyniosło korzyść? Rosjanom, co wydaje się pan sugerować?
Nie wiem, czy za tym stali Rosjanie. A może Rosjanie z kimś, np. z Niemcami. Mogli stać nawet i Chińczycy. Niektórzy mówili, że to jakaś wojna między CBŚ a CBA, ale to bzdura totalna. Przypuszczam, że to była robota zewnętrzna. Poza tym za coś temu Falencie zapłacono. Bo ten wyrok jest zapłatą, jemu nic nie grozi. Bo my się użalamy nad nim, ale ile on dostał? Dwa i pół roku więzienia. A ile odsiedział? Za ile wyjdzie? Gdzie zniknie razem z pieniędzmi? Kolejna sprawa to Amber Gold. To przecież jest idealnie to samo – i ta sejmowa komisja śledcza niczego nie znajdzie, bo to trzeba rozpracować operacyjnie. Prokurator szpiega w życiu nie złapie. Siedzi w kajdanach prawa.
Uważa pan, że Amber Gold to nie jest życiowy interes sprytnego małżeństwa?
Nie daliby rady zrobić tak wielkiego interesu na taką skalę. To nie jest Ameryka XIX w. Jest taki dowcip, że pytają się bogatego biznesmena amerykańskiego, jak on zrobił ten majątek. A on, że na początku miał tylko centa. I kupił sobie za niego kartofla, ale nie zjadł go, tylko upiekł i wymienił na dwa kartofle. Potem te dwa wymienił na cztery, a po trzech dniach miał cały worek kartofli. Wreszcie zmarła jego babcia, która zostawiła mu pierwszy milion dolarów. Tak to wygląda. Ten Amber to był za szybki interes naraz. I jeszcze nie rozumiem, jak syn premiera mógł pracować w takim podejrzanym interesie. Więc to też jest kwestia rozpracowania operacyjnego, kto tak naprawdę za tym stał.
To nie jest tak, że najbliżsi polityków wysokiej rangi powinni być objęci ochroną kontrwywiadowczą?
Powinni, ale u nas polityk wie więcej od oficera. Poza tym do niego musi przyjść generał, bo on nie będzie rozmawiał z kimś niższej rangi. Znamy wszyscy serial „House of Cards”. W pewnym momencie, gdy główny bohater zostaje wiceprezydentem, przychodzi do niego zwykły agent i go szkoli. Facet w stopniu sierżanta. U nas? Rany boskie, wyleciałby z pracy natychmiast. Głupota? Ja to nazywam wrażliwością kontrwywiadowczą. Miałem sytuację, kiedy do 16-letniej córki naszego dyplomaty podchodził ewidentnie syn oficera SWR z ambasady rosyjskiej. Problem był, żeby wytłumaczyć dziewczynie, na czym to polega, bo się strasznie zakochała. I od tego jest kontrwywiad, żeby takie rzeczy robił.
A jakie zadania nasz kontrwywiad, pana zdaniem, powinien podejmować w tej konkretnej sytuacji, jaką mamy – np. na Wschodzie?
Zaraz zarzucą mi esbectwo, ale mam to gdzieś. I może także pani się obrazić, ale choć rozumiem wolność prasy, to media powinny być monitorowane. Co nie ma nic wspólnego z cenzurą i zakładaniem knebla. Z amerykańskiej rozgłośni Radio Wolna Europa za komuny nie poszedł żaden przekaz, który nie zostałby wcześniej uzgodniony z centralą. Ale odejdźmy od czasów zimnej wojny, dziś także w krajach zachodnich, w Niemczech, USA czy Wielkiej Brytanii wszystkie media powiązane z obcym kapitałem są na celowniku. Na przykład w Niemczech media mogą mieć tylko 20 proc. obcego kapitału, bo więcej stanowiłoby zagrożenie dla państwa. A co zrobili Amerykanie? Wywalili ludzi związanych z pewnym think tankiem, czyli wywiadownią rosyjską. Bo Rosja to jest wróg. Z Rosją nie można być przyjacielem. Oni nie mają przyjaciół, oni mają niewolników. Z nimi można rozmawiać jedynie z pozycji siły. Albo wspólnych interesów: my wam tyle i tyle ton jabłek, wy nam tyle i tyle kasy. Bez tych pierdół pansłowiańskich, które niestety zyskują coraz większą akceptację w społeczeństwie.
Sołżenicyn, ikona opozycji w latach 80., także był zwolennikiem panslawizmu.
I to Rosjanie wykorzystują, uderzając w idealistów, którzy nie mają pojęcia, że według tej ideologii Słowianin to człowiek, który pisze cyrylicą. Słabe jest to, że ludzie nie myślą, łapią każdą głupotę, którą wyczytają w sieci. A jeszcze gorsze, że nie mają oparcia w państwowych służbach, które by im rozjaśniły w głowach. Więc zachwycają się sieciowymi trollami, jak np. Aleksander Jabłonowski, który lobbuje na rzecz naszych wschodnich sąsiadów. U nas nikt tego nie kontroluje, więc pewna gazeta, której nazwy nie wymienię, a której kapitał pochodzi właśnie ze Wschodu, z niewielkiego pisemka rozprowadzanego z ręki rozwinęła się w poważne wydawnictwo, które można kupić w każdym kiosku. To bardzo prawicowe pismo. Mogę powiedzieć, że środowiska związane z Macierewiczem i prawicą nie mogą na to patrzeć. Oni wręcz uważają, że to jest ruska impreza. Ale z Ruskimi tak jest, że oni uwielbiają antyrosyjskie organizacje, łatwo się za nimi schować.
To się nazywa dezinformacja.
Bezpieczeństwo cyberprzestrzeni, te ataki hakerskie, jest o wiele łatwiej wykryć niż dezinformację. Ostatnio czytałem kawałki Aleksandra Dugina, guru Putina. Jestem pod wrażeniem. Facet jest świetny. Nam brakuje specjalistów w tej dziedzinie. FSB założyło specjalny wydział hejterów do monitorowania sieci, odnoszą sukcesy, a my ekscytujemy się ochroną informatyczną, hasłami, bajerami. Nie rozumiemy, jak to działa. A wystarczy nieco psychologii.
Poproszę o przykład.
Powiedzmy, że jest kraj A, w którym są wybory. Wiemy, że przywódca kraju A wygra, no może nie dużą przewagą, ale jednak. Nie jesteśmy w stanie sprawić, aby przegrał, ale możemy przekonać świat, że on te wybory sfałszował. Więc w piątek wieczorem (to ważne, bo jest weekend, a wybory trwają tam kilka dni) wrzuca się informację, że pewna sondażownia z kraju B stwierdziła, że ten przywódca przegrywa w regionach. I główna stacja telewizyjna w kraju B nadaje tę informację w głównych wiadomościach. Co się potem dzieje? W kraju A występuje w telewizji szef komisji wyborczej i mówi, że to nieprawda. Musi się tłumaczyć. I świat ma dowód, że wybory zostały sfałszowane. Taka to była prosta akcja.
Spanikowali?
Oczywiście, że spanikowali, bo to jest również kwestia psychologii i socjologii. To jest przykład, jak to się robi. Może nie powinienem tego źródła podawać, ale warto przeczytać pamiętniki Goebbelsa. Co ciekawe, jego uczniem po drugiej stronie był twórca wydziału czarnego PR w wywiadzie brytyjskim, były dziennikarz sir Tom Delmer, który terminował u hitlerowskiego guru w latach 1932–1935. Żeby było śmieszniej, Goebbels, tworząc propagandową, niezwykle skuteczną machinę, podawał w większości prawdziwe informacje – np. na temat zniszczeń wojennych, aby wzbudzić nienawiść do najeźdźców, jak nazywał aliantów. Tym samym konsolidował społeczeństwo. Sir Delmer z Churchillem pomniejszali swoje straty. Dlatego hitlerowcy tak długo byli w stanie się przeciwstawiać. Prawdą, która nie była do końca prawdą, za to została wrzucona w odpowiedni kontekst.
Piotr Wroński pracował w Wydziale XI Departamentu I SB MSW (zwalczanie dywersji ideologicznej). Po rozwiązaniu SB przeszedł do UOP. Od 2002 r. w Agencji Wywiadu. Przez 6 lat przebywał na placówce w Londynie. Z agencji odszedł w 2013 r. w stopniu pułkownika