O tym, że Szwedzi chcą przywrócić zawieszony w 2010 r. pobór do wojska, minister obrony Peter Hultqvist informował jeszcze we wrześniu ubiegłego roku. Jednak głośno zrobiło się o sprawie dopiero w ubiegłych tygodniach, po tym gdy parlament w Sztokholmie dosyć zgodnie przegłosował odpowiednią ustawę. Od 1 lipca młodzi Skandynawowie stawiający przed komisjami wojskowymi będą mieli do obsadzenia cztery tysiące etatów. Taka decyzja szwedzkich polityków to wynik coraz bardziej agresywnej polityki wschodniego sąsiada – Rosji (chodzi m.in. o liczne incydenty związane z naruszeniem przestrzeni powietrznej czy wód morskich Szwecji przez jednostki rosyjskie) – oraz, co równie istotne, braku wystarczającej liczby kandydatów o odpowiednich kwalifikacjach, których szwedzkie wojsko mogłoby przyjąć w swoje szeregi.
Informacja o przywróceniu przymusowego poboru wojskowego u naszego północnego sąsiada odbiła się głośnym echem. Tymczasem niewielu w Polsce pamięta, że nad Wisłą pobór zawieszono zaledwie osiem lat temu. W 2009 r. ostatni żołnierze służby zasadniczej wyszli do cywila. Od tej pory w Polsce służą tylko żołnierze zawodowi, których obecnie jest ok. 100 tys.
Biby w BIB-ach
Zniesienie poboru odbyło się w Polsce za kadencji ministra obrony Bogdana Klicha, gdy według sondaży społecznych większość Polaków była przeciwna zasadniczej służbie wojskowej. – W ciągu ostatnich siedmiu lat aż o 16 punktów (z 35 do 51) wzrósł odsetek zwolenników przeformowania polskiej armii – z dotychczasowej, opartej głównie na powszechnym obowiązkowym poborze, na całkowicie zawodową, składającą się z żołnierzy pełniących służbę na podstawie dobrowolnego kontraktu – informował CBOS w 2007 r. Być może jednym z powodów takiej zmiany byli pijani młodzi ludzie, którzy po odbyciu służby przechodzili do rezerwy, poruszający się zazwyczaj w grupach, noszący pamiątkowe chusty i często bardzo głośni i wulgarni. Tak co jakiś czas wyglądały polskie dworce jeszcze w latach 90. Wtedy co roku w komisjach wojskowych stawiało się ok. 300 tys. młodych ludzi. W zdecydowanej większości byli to mężczyźni. Ale sprawdzano również stan zdrowotny kobiet kończących np. studia lekarskie czy weterynaryjne. Na przełomie wieków do Wojska Polskiego trafiało ok. 20 proc. młodych mężczyzn z danego rocznika, czyli ok. 60 tys. ludzi. Wtedy w dużej mierze byli to ci, którzy nie potrafili się „wyreklamować” dalszą nauką albo „złym” stanem zdrowia. Oznaczało to, że bardzo dużą część rekrutów stanowili ludzie niezbyt wykształceni, znacznie częściej pochodzący z mniejszych miejscowości niż z miast wojewódzkich. Dla niektórych służba wojskowa była pierwszym samodzielnym przedsięwzięciem życiowym. Pierwszy przejazd pociągiem, pierwszy długotrwały pobyt poza domem. Zdarzało się, że rekruci mający za sobą zaledwie kilka klas podstawówki nie potrafili nawet napisać składnego listu do domu i prosili o pomoc swoich przełożonych. Najmniej wykształceni trafiali do tzw. BIB-ów, czyli batalionów inżynieryjno-budowlanych, gdzie przez trwającą wówczas kilkanaście miesięcy służbę zajmowali się budowlanką. Ale dla wielu wojsko było również szansą. Mogli zdobyć choćby takie uprawnienia, jak prawo jazdy różnych kategorii czy różne kursy specjalistyczne, np. operatora wózka widłowego. Później, już w XXI wieku przymusowa służba coraz bardziej się skracała, a wymagania się zmniejszały. Czasem w ramach kształcenia ogólnego żołnierze byli nawet zabierani do kina czy teatru.
Ale jeszcze w latach 70. czy 80., gdy Wojsko Polskie liczyło ok. 400 tys. ludzi, a w kamasze szła zdecydowana większość młodych mężczyzn z każdego rocznika, zasadnicza służba wojskowa miała zdecydowanie gorszą opinię. – Spędziłem w wojsku 10 miesięcy po studiach. To był najgorszy okres w moim życiu. Wszędzie chamstwo, prostactwo i gorzała. Jednym z moich głównych zadań było załatwianie wódy oficerom. Cała istota wojska polegała wówczas na tym, by zaspokajać prywatne potrzeby swoich przełożonych. Wszystko było udawane, a np. na ćwiczeniach poligonowych te same rzeczy były powtarzane co roku i doświadczeni żołnierze znali to na pamięć. One nic nie wnosiły – opowiada mi jeden z członków rodziny, który był podchorążym i służył m.in. w Kwidzynie. – Przyjaźń żołnierska? Może między tymi, którzy faktycznie spędzili razem w jednym miejscu dwa lata. Ja służyłem w trzech różnych jednostkach. Niczego specjalnego się nie nauczyłem, miałem już wtedy rodzinę i był to po prostu zmarnowany czas – podsumowuje mój rozmówca. Choć to historia jednego człowieka i można przytoczyć tysiące innych, to pokazuje jedno: w wojsku bardzo dużo zależy od przełożonych.
Porzekadło „z niewolnika nie ma pracownika” już wtedy było aktualne. Powszechny pobór wiązał się m.in. ze zjawiskiem fali, kiedy to starsi stażem żołnierze – „dziadki” – w mniejszym lub większym stopniu zajmowali się uprzykrzaniem życia „kotom”, czyli żołnierzom stażem młodszym. I choć wielu z rezerwistów wspomina dziś wojsko jako świetną męską przygodę, to warto pamiętać, że z powodu fali zdarzały się nawet samobójstwa.
System się zaciął
Zasadnicza służba wojskowa nie była rozwiązaniem idealnym. W wojsku powtarza się anegdotę o czołgistach z poboru. Przez pierwsze kilka miesięcy było tzw. przeszkolenie podstawowe. Później żołnierz kolejne miesiące uczył się czołgiem jeździć, następnie go psuć, potem to była nauka naprawiania, a gdy już wreszcie opanował sprzęt, młody mundurowy przygotowywał się, by przekazać go swoim następcom. Tymczasem w wojsku zawodowym, gdzie szeregowy służyć może kilkanaście lat, jest czas, by doskonalić umiejętności i zdobywać doświadczenie. Biorąc pod uwagę, że pod koniec ostatniej dekady zasadnicza służba wojskowa trwała już tylko dziewięć miesięcy, poborowy nie miał szans nauczyć się obsługi specjalistycznego ekwipunku. Ale za to w czasach poboru zdecydowanie więcej mężczyzn miało przeszkolenie wojskowe i wiedziało, jak się obchodzić z bronią. A jak głosi wojskowa prawda ludowa, „wojnę wygrywa rezerwa”.
Inną zaletą poboru powszechnego jest tzw. czynnik państwowotwórczy. To jest szczególnie widoczne np. w Izraelu, gdzie mężczyźni służą 32 miesiące, kobiety – dwa lata. Przez ten czas młodzi ludzie uczą się nie tylko, jak obsługiwać broń, ale także historii i tradycji swojego państwa. Mówiąc nieco brutalnie – formatuje się ich na obywateli. Ale nawet tam pojawiają się problemy – paradoksalnie łatwiej było utrzymać tę chęć obrony własnego państwa wtedy, gdy było ono poważniej zagrożone. – Okazuje się, że dorastanie w warunkach relatywnego spokoju, a do tego w realiach ekonomicznej prosperity i dynamicznego rozwoju nowoczesnych technologii komunikacyjnych sprawia, że pokolenie beneficjentów pokoju w dużej części jest negatywnie nastawione do jakiejkolwiek aktywności militarnej – nawet w obronie kraju – pisze w „Polsce Zbrojnej” o Izraelu Tomasz Otłowski. – Socjologowie i rabini biją na alarm, a politycy, wojskowi, planiści oraz eksperci z dziedziny bezpieczeństwa już zastanawiają się, jak zapewnić w najbliższych latach odpowiedni poziom moralny i ideowy nowych kadr dla sił zbrojnych i struktur bezpieczeństwa państwa.
Tymczasem w Polsce jeszcze do niedawna żyliśmy w czasach "końca historii" i geopolitycznej sielanki, a poczucie zagrożenia ze strony sąsiadów było chyba najmniejsze w historii. Być może właśnie dlatego doszło do zaniedbań w kwestiach związanych z obronnością. Z jednej strony mamy teraz w Wojsku Polskim samych zawodowców, którzy służą z własnej, nieprzymuszonej woli. Są zmotywowani, m.in. niezłymi zarobkami oraz przywilejami czy rekompensatą za trudy poniesionej służby w postaci możliwości szybszego niż reszta społeczeństwa przechodzenia na emeryturę. Nie ma czegoś takiego jak fala, odliczanie DDC, czyli dni do cywila, a hasło „obiad zjedzony, dzień zaliczony”, które również wiązało się z ciągłym czekaniem na upragnione wyjście poza mury jednostki, stało się nieaktualne. Nikt też nie pamięta już o centymetrach, z których odcinano fragmenty, by symbolicznie odliczać czas, jaki pozostał do odsłużenia.
Ale reforma, która do wojska wprowadziła służbę zawodową, jednocześnie pozbawiła nas mechanizmu szkolenia rezerwowych na szeroką skalę. Wraz z uzawodowieniem stworzono Narodowe Siły Rezerwowe, które miały liczyć ok. 20 tys. ludzi. Ale zazwyczaj było to ok. 10 tys., z czego potem duża część i tak trafiała do wojska zawodowego. Przez te osiem lat przeszkolono dodatkowo ok. 60 tys. ludzi. To niezbyt wiele. Dla porównania: jeszcze piętnaście lat temu tylu żołnierzy szkolono co roku.
Niestety, stare chińskie przekleństwo się sprawdziło i jeśli chodzi o sytuację międzynarodową, żyjemy w ciekawych czasach. W Polsce mamy teraz czas podkreślania świetności naszej historii i wartości narodowych. Wojskowi naturalnie tej fali ożywionego patriotyzmu mogą tylko przyklasnąć. Ale zmiana zachodzi w całym społeczeństwie. W zleconym przez DGP sondażu przeprowadzonym w połowie ubiegłego roku prawie 60 proc. badanych opowiedziało się za przywróceniem powszechnego poboru. Przeciw było nieco ponad 30 proc. ankietowanych. Jednak jeśli chodzi o wzmacnianie naszego bezpieczeństwa, wydaje się, że prosty powrót do poboru nie jest wyborem oczywistym. Armie zawodowe są po prostu bardziej profesjonalne, a przez to sprawne. O tym, że nie jest planowane odwiedzenie poboru, mówił jeszcze przed objęciem Ministerstwa Obrony Narodowej Antoni Macierewicz. – Żadne prace w tej materii obecnie nie trwają – potwierdzał to ostatnio jeden z wiceministrów w resorcie.
Gdzie ten potencjał
Wśród polityków zajmujących się obronnością zdania są podzielone. – Pobór to tylko brzmi groźnie. Przecież nie jest tak, że sto procent rocznika idzie do wojska. Jestem za wprowadzeniem przymusowej zasadniczej służby wojskowej, ale znacznie krótszej niż kiedyś, np. w wymiarze dwóch, trzech miesięcy – tłumaczy Romuald Szeremietiew, były wiceminister obrony, dziś wykładowca Akademii Sztuki Wojennej. – Główną zaletą takiego rozwiązania byłoby przywrócenie programu powszechnego szkolenia wojskowego. Jeśli dziś mamy co najmniej kilka milionów Polaków, którzy nie wiedzą, jak wziąć broń do ręki, to trzeba to zmienić. Na każdym obywatelu ciąży konstytucyjny obowiązek obrony RP. A żeby go zrealizować, trzeba mieć odpowiednie umiejętności. Poza tym mając nawet taki krótki pobór, mielibyśmy szansę na zbudowanie obrony terytorialnej z prawdziwego zdarzenia – dodaje polityk.
Inaczej widzi to były minister obrony Tomasz Siemoniak. – Uważam, że przywrócenie poboru to zły pomysł. Powinniśmy szkolić ochotników, przywracać przysposobienie obronne do szkół, ale nie ma potrzeby przywracania powszechnego poboru. Dobre rezerwy jesteśmy w stanie tworzyć, bazując na szkoleniach ochotniczych. Dzisiaj, gdy uzbrojenie jest tak skomplikowane, nawet roczna służba zasadnicza mija się z celem, ponieważ poborowy i tak nie zdąży opanować tego sprzętu w stopniu satysfakcjonującym. Powinniśmy za to zwiększyć liczbę szkolonych rezerwistów – proponuje były wicepremier.
Obecnie właśnie trwa tzw. kwalifikacja wojskowa. Ale to jest tylko nadawanie odpowiednich do stanu zdrowia kategorii wojskowych – wojsko robi swego rodzaju rekonesans, który pozwala planować, skąd czerpać zasoby w razie czasu „W”. W tym roku obejmie ona ok. 210 tys. młodych ludzi. Z kolei tworzona w bólach obrona terytorialna nie będzie masowa, ponieważ obejmować będzie kilkanaście, może za kilka lat kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Wydaje się, że jako państwo powinniśmy stworzyć mechanizm, który umożliwi chętnym możliwość odbycia podstawowego szkolenia wojskowego. Warto potencjał drzemiący w ochotnikach wykorzystywać nie tylko w czasach zagrożenia zewnętrznego bądź kampanii wyborczej.