Po latach zaklinania rzeczywistości Ministerstwo Środowiska przyznaje, że Polacy nie mają płuc z żelaza, a informacje o zagrożeniu z powodu nadmiaru zanieczyszczeń powietrza powinny trafiać do nas szybciej i częściej. DGP dotarł do listu w tej sprawie. Pismo wysłał wiceminister środowiska Sławomir Mazurek do wiceministra zdrowia Zbigniewa Króla.
Rządzący mierzą się w nim z tym, że ustalone 6 lat temu normy zanieczyszczenia powietrza – których żadna kolejna władza nie chciała ruszyć – są najwyższe w Europie. Wynoszą: 300 µg/m3 (poziom alarmowy) i 200 µg/m3 (poziom informowania).
Normy te w wielu krajach są kilkukrotnie niższe. Co to oznacza? Jak mówią aktywiści, którzy apelują o zbliżenie polskich progów do tych stosowanych za granicą: gdy w Paryżu ogłasza się alarm smogowy i ostrzega mieszkańców przed wychodzeniem na ulice, w Polsce otwiera się na oścież okna, bo zdaniem władz nic nikomu nie zagraża.
Reklama

Sprzeczne komunikaty

Reklama
Zwolenników obniżenia norm powinno więc pozytywnie zaskoczyć stwierdzenie, które pada w rządowym dokumencie: "Resort środowiska jest gotowy do podjęcia prac legislacyjnych zmierzających do określenia nowego, zaostrzonego poziomu alarmowego i informowania dla pyłu zawieszonego PM10 (...)".
Szkopuł w tym, że za tymi deklaracjami nie idą działania, a okazja do zmian już się nadarzyła. Posłowie Nowoczesnej przygotowali projekt nowelizacji ustawy – Prawo ochrony środowiska (druk sejmowy nr 2702), który znajduje się na etapie pierwszego czytania w sejmowej komisji ochrony środowiska, zasobów naturalnych i leśnictwa. I zanosi się na to, że tam już pozostanie, bo resort środowiska jest wobec niego krytyczny. Choć ministerstwo nie kryje, że "idea wzmocnienia aktualnie obowiązującego systemu oceny jakości powietrza w kraju wydaje się słuszna", podkreśla przy tym, że "zmiany proponowane w poselskim projekcie ustawy o zmianie ustawy (…) wymagają szerszej analizy i dyskusji".
Na czym owe zmiany miałyby polegać? W poselskim projekcie przewidziano stopniowe obniżanie poziomu alarmowania z 300 do 100 µg/m3 w 2021 r. Wartości te byłyby zapisane w ustawie, a nie – jak obecnie – w rozporządzeniu.
Co na to ministerstwo? Uważa, że takie regulacje nie są w Polsce potrzebne, bo wprowadzone w 2012 r. mechanizmy informowania społeczeństwa o smogu "wydają się wystarczające".

Dwa miesiące powyżej norm

W dokumencie, do którego dotarł DGP, czytamy tymczasem, że resort nie porzuca pomysłu, by system informowania o niebezpieczeństwie zreformować. Dowiadujemy się m.in., że ministerstwo zleciło inspekcji środowiska przeprowadzenie analiz, ile dni w ubiegłym roku utrzymywałby się w Polsce stan alarmowy, gdyby ustalono standardy jak we Francji lub w Czechach. Okazuje się, że w tym pierwszym przypadku alarm smogowy obowiązywałby ponad 130 dni, a w przypadku poziomów obowiązujących w Czechach – 55 dni.
Pokrywa się to z wyliczeniami Polskiego Alarmu Smogowego, który ustalił, że gdyby w Polsce przyjąć poziom obowiązujący w Paryżu, to w niektórych miastach alarm trwałby dwa miesiące. Niechlubnymi przykładami są Nowy Targ i Żywiec (62 i 60 dni). Niewiele lepiej byłoby w Krakowie (41), Katowicach (37), Warszawie (22). Tymczasem zgodnie z polskimi normami w 2017 r. alarm smogowy w Krakowie ogłoszono zaledwie dwa razy, w Katowicach raz, a w Warszawie ani razu.
Dlaczego ustalenie nowych norm jest tak ważne? Bo gdy stężenie rakotwórczych substancji przekracza określony pułap, władze muszą poinformować mieszkańców o zagrożeniu dla zdrowia. Przekroczenie progów powinno też uruchomić procedury, które gminy określiły na wypadek zagrożenia zdrowia z powodu zanieczyszczenia powietrza. Może to oznaczać m.in. ograniczenie ruchu samochodów, wprowadzenie darmowej komunikacji, wzmożone kontrole w zakładach przemysłowych, ograniczenia dotyczące spalania w piecach. Takie sytuacje wciąż są u nas rzadkością.

Zaklinanie rzeczywistości

Rządzący wyrażają w dokumencie jeszcze inną obawę. Zastrzegają, że: "W przypadku Polski, tj. w sytuacji występowania w okresie jesienno-zimowym nagminnego przekraczania poziomów dopuszczalnych dla pyłu PM10 (…) wprowadzenie poziomu alarmowego na znacznie niższym poziomie, a tym samym częste ogłaszanie stanu alarmowego, może spowodować, że społeczeństwo przywyknie do tego stanu i nie będzie reagować (...)" – czytamy w piśmie.
Zdaniem Andrzeja Guły z Polskiego Alarmu Smogowego to absurdalne tłumaczenie.
Idąc tym tropem myślenia, zaraz dojdziemy do wniosku, że zamiast leczyć, lepiej będzie po prostu zbić termometr i nie niepokoić pacjenta, że jest ciężko chory – ironizuje ekspert.