Internety, zwłaszcza grupy policyjne się grzeją pana osobą: po 13 latach służby, na dwa lata przed możliwością przejścia na wcześniejszą emeryturę, złożył pan raport o zwolnienie, który został zresztą przyjęty. "Trzeba było dwa lata przesiedzieć, choćby na ostrzu brzytwy, pójść na zwolnienie, a potem przytulić ze dwa tysiące comiesięcznego świadczenia" - piszą gliniarze. Dziwią się i pukają w głowę.

Reklama

Oni mówią o sobie. Zresztą, tak naprawdę, to ja policyjnym podwładnym byłem nie przez 13, a przez 25 lat. Mój ojciec był policjantem, naczelnikiem drogówki w jednym z miast w Wielkopolsce. Skończył w stopniu podinspektora. Rządził w robocie, panował w domu. Przeżywałem piekło. Zdjęcia, które umieściłem na swoim profilu, odliczające dni odejścia ze służby, wkleiłem do swojego albumu fotograficznego, który prowadziła moja matka do ósmego roku życia. Bo to było niefajne życie. W domu wszyscy robili przy kotach starego. Zawsze ich było przynajmniej kilkanaście. On był dumnym hodowcą, a ja babrałem się w sikach. Nawet spać musiałem przy kocie, bo jeden z kojców ustawiony był koło mojego łóżka. Zapach kocich szczyn towarzyszył mi non stop. Ale stary coś osiągnął: jest znany w kocim świecie. Zawsze był nr 1, inni się nie liczyli. Mam przed oczami jego portret w mundurze, który sobie sprawił: 100 na 70 cm. Ostatni raz pobił mnie, jak miałem 18 lat i wyrzucił moją szachownicę do kosza. Grałem i gram w szachy. A parę dni później obdzwaniał lokalne redakcje, żeby się pochwalić, że jego syn wygrał kolejne zawody szachowe. Policyjne zawody też wygrywałem, ale moi przełożeni, podobnie jak ojciec, mieli to przeważnie gdzieś. O czym raz zostałem wprost poinformowany.

Po tym ostatnim pobiciu pewnie się pan wyprowadził z domu.

Mówmy sobie po imieniu, jakoś mi głupio, kiedy ktoś mi panuje.

Ok, dziennikarze też się tykają, nie ma problemu.

Reklama

Super. Wyprowadziłem się na tydzień, do babci. Finalnie z domu wyprowadziłem się dużo później, miałem 23 lata. Jeśli ktoś tkwi od zawsze w jakimś zamkniętym świecie, nie wie, że gdzie indziej możliwe jest inne życie. Po maturze poszedłem na geologię. Ale nie bardzo podobały mi się te studia. Nie miałem pomysłu na siebie. W domu nie było rozmów, miałem się uczyć, ale nikt mi nie tłumaczył, po co. Nie miałem z kim pogadać o sensie życia. Ojciec tyran, matka emocjonalnie upośledzona. Była tylko babcia... Po latach zrozumiałem, że byłem pozostawiony sam sobie. Kiedy rzuciłem studia, ojciec zawiózł mnie do WKU i załatwił odrabianie wojska w policji. To było takie naturalne: miałem robić to, co mój stary. Nie buntowałem się. O tym że zwolniłem się z policji, ojciec dowiedział się od osób trzecich i z tym miał problem, nie ze zwolnieniem. Ale od dłuższego czasu nie mamy ze sobą kontaktu. Nie dlatego, że ja nie chciałem, bo chciałem, wyciągałem rękę do zgody, ale nie było drugiej ręki, która by moją przyjęła. Więc przestałem przyjeżdżać, on nawet nie dzwonił. Zauważyłaś, że się jąkam?

No, trochę się zacinasz, ale bez histerii.

Reklama

Jak byłem dzieckiem, bardzo się jąkałem. Zaprowadzili mnie do logopedy. Wziął mnie samego do gabinetu, rozmawiał ze mną, na spokojnie, jąkania nie było. Pamiętam, co potem powiedział moim starym: Musicie być tyranami w domu.

Tak więc ten zahukany, zdominowany przez ojca gliniarza chłopiec idzie odsłużyć wojsko do policji. I jak było?

Fajnie. Bardzo fajnie. Wprawdzie dojeżdżali nas, byliśmy skoszarowani, po korytarzach musieliśmy się poruszać biegiem, przez cztery miesiące nie było opcji, żeby w ciągu dnia położyć się na łóżku, ale było super. Nikt nam krzywdy nie robił, nie bił, uczyliśmy się nowych rzeczy. Teraz mam taką impresję, że po dwóch miesiącach szkolenia dostaliśmy broń i prawo posługiwania się nią. Niektórzy z nas nie zdali nawet testów psychologicznych, ale nosili broń krótką i długą. Mogliśmy zatrzymać delikwenta, sporządzić wniosek do sądu, użyć broni służbowej. Ale wiesz, czego nie mogliśmy zrobić?

Nie.

Wypisać mandatu.

Znajomi policjanci, którzy uczestniczą w naborze nowych kadr policyjnych mówią, że dziś jest dużo gorzej, niż kiedyś. Bo braki kadrowe są tak wielkie, że bierze się do służby każdego, kto tylko spełnia normę intelektualną.

Taka policyjna historia, zasłyszana na korytarzu od kolegów: dzielnicowej na warszawskim Mokotowie polecono sporządzić opinię na temat jednego z kandydatów ubiegających się o przyjęcie do policji. A że był to facet znany z nienajlepszej strony (bójki, kradzieże), a nawet karany, opinia była negatywna. Jej przełożeni polecili jej "poprawić" opinię, ale się postawiła i oznajmiła, że nie podpisze się pod opinią dla takiego gościa. Jak nie, to nie, ktoś inny się podpisał i teraz "bandyta" może jest policjantem.

Znam wiele takich historii, a teraz, kiedy jeszcze zniesiono konkursy na stanowiska kierownicze, zdarzają się historie, kiedy aspirant, prawie bez stażu, zostaje komendantem np. komisariatu, mając pod sobą policjantów z dużo większym stażem.

Nie rozśmieszaj mnie, bo te konkursy, nawet kiedy jeszcze obowiązywały, to był jeden wielki kit. Taka sytuacja: jest konkurs na stanowisko komendanta komendy w podwarszawskim miasteczku i jest jeden naznaczony do jego wygrania. Niespodziewanie pojawił się konkurent, z większym doświadczeniem i, w ogóle, osiągnięciami. Ale ten aplikował równolegle na dwa stanowiska: w miasteczku X i na miejsce naczelnika gdzieś w Warszawie. Tak to sprytnie zorganizowano, że konkurs w X odbył się dokładnie w tym samym terminie, co zawody na naczelnika w W-wie. Więc wygrał go ten, co miał wygrać.

Ale wróćmy do twojej policyjnej kariery, jak to się stało, że z Wielkopolski trafiłeś do Warszawy?

Poznałem dziewczynę z podwarszawskiej miejscowości i przeniosłem się tam. Wrzucili mnie do prewencji. Ale szybko poznano się na mnie i zostałem przeniesiony do ogniwa kryminalnego. To zabawne, jak to się stało. Jest odprawa patrolówki, trzeba wypełnić papiery. Imiona i nazwiska policjantów, kryptonimy, numer radiowozu. Byłem tam od chyba czterech miesięcy i jako jedyny zapamiętałem numer boczny auta. Więc było wielkie wow, jako analityczny umysł przesunięto mnie do bardziej odpowiedzialnych zadań.

To się wiązało ze zmianą komendy, trafiłeś do M. Jako kryminał. To było pójście w górę.

Do innego pokoju w tym samym budynku, choć w M. kryminalni robiły wszystko. Interwencje, ganianie dilerów po mieście. Wiele się tam nauczyłem. Choć to był specyficzny komisariat: do nie dawna miejsce zesłania dla niepokornych komendantów. Jak się któryś podłożył trafiał do M. Na rok, albo pół roku. Służyłem tam pod mega fajnym gościem, ale też pod mega dupkiem. Był nim, nazwijmy go O., mały, łysy, ale z wielkim ego. On też, jak mój stary, miał swój portret w gabinecie. Od niego dowiedziałem się, jak wielką nauką jest statystyka. Przestępstwa zgłoszone, wykryte, niewykryte z powodu niewykrycia sprawców.... Na każdą ewentualność jest stosowna tabelka. I wszystko w tabelkach musi się zgadzać, rok do roku. Wielkości wskaźników muszą pasować, nie mogą być istotnie większe ani mniejsze. Najlepiej, jeśli są na mniej więcej tym samym poziomie.

Bo co, jeśli wykrywalność w danym roku wzrośnie, to w następnym będzie presja, żeby wynik był jeszcze lepszy?

Tak. I nie można zawyżać poziomu, bo inne jednostki się wkurzą. Więc tak się robi, żeby było, jak było. Taki przykład: wnuczek z zięciem gnębili pewnego starszego pana. Wszyscy mieszkali w jednym domu, ale ci dwaj walczyli z nim i robili mu piekło z życia. Walili do drzwi, do okien, pewnej nocy powybijali szyby w starym mercedesie dziadka. Co ten starszy pan widział. Dzwonił na policję, a ja jeździłem tam na interwencje. Chciałem, żeby tych mężczyzn ukarać, bo mocno przesadzali. A jeszcze ten młodszy ze sprawców to był znany z pobić, czy handlu prochami. Starszy pan, złożył zawiadomienie do prokuratury. A pani prokurator kazała umorzyć sprawę tłumacząc, że dziadek tak naprawdę niczego nie widział. Natomiast mnie przez telefon wyjaśniła, że w statystykach brakuje umorzeń z powodu niewykrycia sprawców. Opadły mi ręce. I wiesz co się stało wkrótce?

Nie mam pojęcia.

Minął jakiś czas i podczas kolejnej awantury ten starszy pan zmarł. Serce nie wytrzymało. A tych dwóch gości ma się pewnie dobrze. Dalej biją, dilują, nie ma sprawy. Takich historii jest na pęczki. Dwie rodziny na jednej posesji, skonfliktowane, jeden z sąsiadów wbija do kwadratu, rozlewa benzynę, ale łapie się na tym, że nie ma zapałek. Wraca po ogień, ofiary dzwonią na policję. Tak nawiasem mówiąc, jak podjechaliśmy pod ten dom, to mieliśmy informację, że facet jest nie tylko świrnięty, ale i dosyć duży, więc poprosiliśmy o wsparcie. Drugi radiowóz przyjechał dopiero po godzinie. Ale zgarnęliśmy człowieka, nie stawiał oporu. I co się dalej stało? Sąd doszedł do wniosku, że jeśli te rodziny od 20 lat żyły razem i nie wydarzyło się żadne nieszczęście, to i tym razem nie ma o czym mówić. Ten gość nie został w żaden sposób ukarany.

I to cię tak rozwaliło, że postanowiłeś zrzucić mundur?

Nie, jasne, że nie. Ani powodem nie była nawet sprawa związana z moim informatorem i zamieceniem pod dywan dużej afery związanej z możliwością rozbicia grupy oszustów okradającymi starszych ludzi "na policjanta". Zacznijmy od tego, że pozyskałem informatora. To był gość, który działał w tej grupie przestępczej, złapaliśmy go na gorąco, a on bardzo się bał iść siedzieć.

Więc się rozpruł na swoich.

Właśnie tak.

Wyjaśnij, proszę, na czym polega to oszustwo.

Wyobraź sobie, że dzwoni twój stacjonarny telefon, rozmówca przedstawia się jako komisarz Dziewulski z CBŚ z Wilczej w Warszawie. Nazwisko Dziewulskiego wszyscy znają, tak samo, jak adres na Wilczej (znajduje się tam Komenda Rejonowa I), a że nie ma tam placówki Centralnego Biura Śledczego, to ludzie już tego nie wiedzą. I ten komisarz Dziewulski tłumaczy, że jest duża sprawa, robią rozpracowanie, obserwują kasjerkę w banku, która współpracuje ze złodziejami, twoje pieniądze na koncie są zagrożone, trzeba je wyjąć, przekazać funkcjonariuszom, a oni wszystko ogarną... Powiem tylko, że bywały takie dni, że skutecznych oszustw było po kilkanaście dziennie. Bandyci trafili najwięcej 500 tys., ale zwykle było to 20-100 tys. za numer. Co ciekawe, częściej dawali się nabrać na to ludzie dobrze wykształceni.

Taka moja impresja: ci niewykształceni mają mniejsze zaufanie do organów ścigania i, w ogóle, do władzy.

Ja także tak to postrzegam. W każdym razie za pomocą mojego informatora udało mi się rozpracować, w jaki sposób działa w Warszawie ta grupa. Na szczycie było dwóch braci, którzy zarządzali interesem. Pod nimi byli ci, co kupowali telefony oraz organizowali noclegi dla odbierających pieniądze. A te "odbieraki" były zorganizowane na dwóch szczeblach: pierwsi zabierali pieniądze od ludzi, którzy dali się nabrać, a potem przekazywali je następnym, których zadaniem było przekazać pieniądze zarządzającym w Warszawie braciom. Mój informator był odbierakiem drugiego szczebla, mało mu płacili, więc nie czuł się szczególnie zobowiązany do lojalności, a jeszcze, jak nadmieniłem, bał się więzienia. Więc się wysypał ze wszystkiego: dowiedziałem się, że za całym tym interesem stoi Cygan, który rezyduje na Wyspach, pewien procent z każdego oszustwa idzie na jego konto. Kolejne pieniądze z oszustwa idą na konto pewnej cygańskiej rodziny w Zgierzu. Bracia zarządzający interesem w Warszawie biorą 15 proc. z każdej akcji. Dowiedziałem się także, że ten interes nie działa tylko nad Wisłą, było kilka grup w Polsce i za granicą.

Więc sukces, ordery, brawa...

Być może, gdybym pracował w CBŚ to by był to sukces. Ale w moim komisariacie to był problem. W pionie kryminalnym było nas dziewięć osób, a kiedy ja z koleżanką zaczęliśmy realizować to zadanie, okazało się, że zrobiliśmy dziurę personalną. Kłopot. I tak, jak na początku wszyscy cieszyli się, to po paru tygodniach byli wkurwieni. A jeszcze był taki problem, że nie chcieliśmy się "podzielić" informatorem z ludźmi w komendzie M, która była nad nami. Tam dwóch policjantów na stałe się tym zajmowało. Do tego tych dwóch z M rywalizowało w zwalczaniu oszustw z Komendą Stołeczną, gdzie był jeden funkcjonariusz przydzielony do tego typu spraw. Nie chcieliśmy oddać informatora, bo baliśmy się, że nam ukradną sprawę, którą póki co, mieliśmy dobrze zrobioną i na której można było wypłynąć. To w ogóle była paranoja, bo w kilku placówkach policjanci zajmowali się tymi samymi sprawami i zamiast sobie pomagać, starali się ukraść wynik podległym placówkom. Dodam jeszcze, że w Komendzie Głównej jest niby jakiś koordynator, który powinien dbać, żeby nie trwonić sił, nie dublować spraw w różnych jednostkach, ale ja go nigdy nie widziałem na oczy, tak samo, jak nie odczułem jego koordynujących działań. W każdym razie doszło do tego, że przysłali policjanta z M, żeby był obecny przy mojej rozmowie z informatorem.

Zaraz, zaraz, ja jestem dziennikarzem, ale nie wyobrażam sobie, żeby któryś z moich szefów zażądał, żebym mu sprzedała dane informatora. W moim dziennikarskim katechizmie jedno z pierwszych przykazań mówi, że pójdziesz siedzieć, a nie sprzedasz informatora swego, bo inaczej nie będziesz mieć następnego.

No więc właśnie. Dlatego odmówiłem. Ci z M. jednak robili równolegle tę samą sprawę, wiedzieli, kto jest w grupie przestępczej, jednak nie mieli informacji, jaki jest podział zadań i dokąd płyną pieniądze. Sporządzaliśmy wnioski o podsłuchy, ale moi przełożeni nie wiedzieli, jak to przeprowadzić, a może mieli jakieś naciski z góry. Dość powiedzieć, że minęły ze trzy tygodnie, zanim ogarnęliśmy temat z jednym numerem. W międzyczasie ci z M. już sprzątnęli jednego z naszych figurantów, dostawali zezwolenia od ręki, a nam do podsłuchiwania została tylko jedna osoba. Dziewczyna jednego z braci-szefów. Tak więc zwinęli nam tę sprawę, nie zaangażowali nas do niej. A potem ją totalnie spieprzyli. W taki sposób, że zatrzymali jednego z figurantów, na gorąco, ale nie do tej sprawy, co my mieliśmy już dobrze udokumentowaną, gdzie można było oszacować kwoty oszustw, tylko do innego wydarzenia. Mało tego: w naszej sprawie zatrzymaliśmy na początku więcej osób, w tym naszego informatora, który trafił do aresztu. I było tak, że zgłosił się do prokuratury, a sprawę prowadziła młoda, niedoświadczona prokurator, adwokat wysłany przez grupę przestępczą, że on będzie tego naszego informatora reprezentował. Nie miał żadnego pełnomocnictwa, a mimo tego ta prokurator dała mu pełen wgląd w akta. Także w jego zeznania, w których deklarował pełną chęć współpracy. I ten gość już był spalony, cała sprawa była spalona.

Pozostaje pytanie, czy to brak doświadczenia i profesjonalizmu, czy dywersja.

Też sobie je zadawaliśmy, jednak pracowaliśmy dalej. Wprawdzie straciliśmy człowieka w grupie, bo ta już nie miała do niego zaufania, ale on jednak miał wiedzę, którą się z nami dzielił. Ale i tak sprawa była już uwalona. Zwłaszcza, że ludzie, którzy powinni nam pomagać, policjanci, zaczęli rzucać kłody pod nogi. Jak to wyglądało? Ja wysyłałem sporo telegramów, zapytań, do wydziału technik operacyjnych, WTO. Chodziło o billingi, nazwiska właścicieli poszczególnych numerów telefonów, takie tam kawałki puzzli. Najpierw odpowiedzi były błyskawiczne, od ręki, ale potem trzeba było czekać na nie po kilka tygodni, więc kiedy przyszły, często były już do niczego nieprzydatne. A jeszcze na moim komisariacie zaczęli nas cisnąć, żeby już skończyć z tą sprawą. Nasz informator złożył zeznania, konkretne, poszły do prokuratury, ale nawet nie wszczęto sprawy. Chciałem by informator dostał jakieś pieniądze za to, chociaż 1,5 tys. zł. Po moich błaganiach dostał 500 zł. Jak w takich warunkach można pracować, być wiarygodnym dla osób, z którymi się współpracuje? Nie mówię już o tym, że ja dostałem zero. Choć pracowałem po kilkanaście godzin na dobę, często siedem dni w tygodniu. W "nagrodę" zostałem oddelegowany do wykroczeń.

Z pionu kryminalnego do wykroczeń to degradacja. Jakie było wytłumaczenie takiego ruchu?

Psom nie trzeba niczego tłumaczyć, im się wydaje rozkazy. Ale wiesz, nie to mnie tak bardzo zbulwersowało, ale fakt, że sprawę dużej grupy przestępczej zamieciono pod dywan. Komenda Rejonowa w M. zażądała, żeby przesłać jej całe akta. I nie pobrali ich przez pół roku z kancelarii tajnej. A w wykroczeniach nie było tak źle. Tam się dowiedziałem, że można mieć wolny weekend, że można pracować po osiem godzin dziennie. Roboty było sporo, ale mało skomplikowanej i, prawdę powiedziawszy nudnej - typu obsługiwanie dokumentacji fotoradarów. Zamiast mnie ukarać, faktycznie zrobili mi dobrze. Ale szczęście trwało tylko trzy miesiące. Wróciłem do pionu kryminalnego, byłem policjantem operacyjnym. Bo ta moja kara także nie mieściła się w statystykach ani w rozpiskach. Bo jak to, funkcjonariusz operacyjny, pionu kryminalnego, delegowany do wykroczeń (bo taki miałem status)? I jeszcze jako jedyny w U. ma informatora? To rodziło konflikty, podsycane przez przełożonych. W policji jest system zaszeregowań, które przekładają się na status i na zarobki. Ja byłem na III grupie, referenta. Nisko. I jak moi przełożeni chcieli zmotywować któregoś z kolegów, którzy byli np. dwie grupy wyżej, to mówili, że Grabara jest na III grupie, a ma swojego informatora. Więc tamci nie mogli mnie już lubić. Słaba sytuacja, dlatego chciałem przenieść się do pionu dochodzeniowego, gdzie wreszcie miałem nadzieję przełożeni mnie docenią za to, co robię. Chwilę wcześniej zakończyłem współpracę z informatorem.

Udało się.

Albo nie udało. Prosiłem, żeby moi szefowie kontrolowali moje postępowania, pomagali mi. Musiałem też przynosić do pracy swój komputer. Nie chciałem zawalić. Ale znowu zostałem pozostawiony sam sobie. Dla mnie problemem była także współpraca z prokuraturą. Ci ludzie nie chcą wyjaśniać spraw, łapać bandytów, oni tylko zbierają dupokrytki. Na czym to polega? Na zlecaniu policji tysiąca bezsensownych czynności, które do niczego nie prowadzą. Ale trzeba je wykonać, żeby taki prokurator, na wypadek skargi, miał wytłumaczenie, że zrobił wszystko, jak trzeba. Taki przykład: postępowania rejestrowe, o których wiadomo, że zostaną natychmiast umorzone z powodu niewykrycia sprawców. Jednego dnia było wszczynane, następnego umarzane, ale ja musiałem w tym czasie wykonać czynności, żeby się zgadzały statystyki, nie tylko w Prokuraturze.

Tak więc świadomość bezsensu wykonywanej pracy sprawiła, że postanowiłeś walnąć papierami?

To by było nieźle, gdybym mógł tak powiedzieć. Ale rozczaruję cię - byłem gotów uczestniczyć w tej fikcji. Tak samo, jak robią to moi koledzy, którzy - podobnie jak ja - mieli kiedyś ideały. Chcieli łapać przestępców, robić duże sprawy, stać na straży bezpieczeństwa społeczeństwa - i tak dalej. Mnie się zmieniły priorytety, kiedy urodziło się mi drugie dziecko. Córka. Złożyłem raport o urlop ojcowski, który należał mi się zgodnie z prawem. Jak psu buda. Złożyłem raport na tydzień przed terminem. Moja naczelniczka orzekła, że mi się ten urlop nie należy, że służbę trzeba planować z większym wyprzedzeniem. W końcu dostałem ten urlop, ale czułem się dojeżdżany za samą chęć zaopiekowania się moim dzieckiem, że przestałem im ufać. Ale ok, facet, który chce wziąć urlop ojcowski może się wydawać w towarzystwie hipersamców dziwakiem. Jednak moje koleżanki, policjantki, które decydowały się na macierzyństwo, też były gnojone. Mój naczelnik mówił o nich, że kobieta karmiąca jest niepełnoprawnym funkcjonariuszem. I widać było, że nie należą się jej żadne premie ani nagrody. Matki były wyrzucane z kryminalnego do patrolówki, albo do dzielnicowych, gdzie trudno ułożyć sobie grafik.

To mnie dziwi o tyle, że wiem, iż brakuje rąk do pracy w policji. Wydawało by się, że należy hołubić ludzi, którzy zdecydowali się założyć mundur i ich wspierać. Na tym polega dobre zarządzanie zasobami ludzkimi.

Tam, gdzie zaczyna się policja, kończy się logika. Na Internetowym Forum Policji (IFP) był swojego czasu prowadzony konkurs o złotą pałę. Wygrywały najbardziej debilne pomysły. Nie będę wymieniał tych debilizmów, bo miejsca by zabrakło. Mogę opowiedzieć o swoich doświadczeniach, które były za mało ekstremalne, żeby zdobyć pałę. Na przykład naczelnik na Moko. poinstruował, żeby funkcjonariusze nie prosili go o papier, który jest potrzebny choćby do tego, żeby pisać notatki. Oświadczył: macie na swoim rejonie firmy, dzielnicowy powinien wiedzieć jak go sobie załatwić.

To się wydaje, jak mniemam, nieco korupcjogenne.

Prawda? Ale ciekawe jest to, że nikt tego w tej formacji tak nie postrzega. Jeśli się wychylisz, jesteś ZDRAJCĄ. To jest najczęstszy argument i obelga. Ja na miano zdrajcy zasłużyłem, kiedy będąc dzielnicowym poszedłem do naczelnika Przestępczości Gospodarczej, żeby z nim pogadać o ewentualnym przeniesieniu się do jego pionu. Zanim wróciłem do swojego pokoju, już wszyscy wiedzieli o tej rozmowie. I zanim się o tym dowiedziałem, już miałem kontrolę. A było to tak, że miałem obowiązek, razem z koleżanką, pilnować domu pracownika ambasady USA, któremu podobno jakiś zły sąsiad sikał na posesję. No dobra, głupia robota, ale trzeba ją zrobić. Chcieliśmy złapać tego sikającego pana na gorąco, więc przyczailiśmy się w moim samochodzie i wyglądaliśmy szczającego gościa. Z-ca naczelnika wyjechał ma kontrolę, a że on wyobrażał sobie nasze działania inaczej - że będziemy chodzić wzdłuż ulicy przy posesji - zrobił dyscyplinarkę.

To raczej zabawne...

Mnie to rozwaliło. Do tego dołączyły się sprawy rodzinne, konflikt z była już żoną. Sędzia, która rozstrzygała nasz spór, orzekła, że nie jestem godzien, aby spędzać z córką weekendy, bo musiałaby spać razem ze mną w hotelu policyjnym. A wiadomo, że policjanci piją - powiedziała. Ja nie piję, nie ćpam, ale już ustaliliśmy, że jestem dziwny i nie bardzo nadaję się do służby.

Co czujesz?

Nic. Kiedyś zdobyłem się na to, żeby pójść do policyjnego psychologa, mało kto do niego chodzi, bo to jest takim naznaczeniem, sygnałem, że się nie nadajesz. Ale ja poszedłem. Zapytał mnie właśnie o to, co czuję. Odparłem, że nie wiem. Ja już nie reagowałem na łzy. Tyle się tego naoglądałem. Czułem się jak przedmiot, traktowałem jak przedmiot, podobnie mnie traktowano zarówno przełożeni i czasem petenci.

A może to, że bałeś się, iż zamieniasz się w swojego ojca. Gościa, który już nic nie czuje?

Pewnie masz rację. Poszedłem na terapię, której celem było to, żebym się już tak bezsensownie nie wkurwiał. Żebym dostał jakieś narzędzia, co z tą moją złością zrobić. Wcześniej też zacząłem robić zdjęcia. Chodzę już tylko na zdjęcia i mniej się złoszczę. Wiesz, zawsze myślałem o sobie jako o samcu i policjancie. Po raz pierwszy pomyślałem, że jestem człowiekiem, kiedy mi tę kontrolę zrobili. "Jak można tak potraktować człowieka". A potem było przebudzenie: jestem człowiekiem. Mega odkrycie, za które jestem wdzięczny. To mnie powstrzymało przed krokiem, na który zdecydowało się zbyt wielu moich kolegów, których nawet nie znałem, ale nosiliśmy ten sam mundur, mieliśmy te same marzenia. To takie proste, nieraz o tym myślałem: bierzesz broń, przeładowujesz, przystawiasz do głowy. I już. Nikt im nie pomógł. Jak mówili, że jest im źle, inni się śmiali.

Śmiali się?

Tak. Pamiętam taką sytuację, że koleżanka zażartowała o popełnieniu samobójstwa. Zaczyna się od żartów. Poszedłem do naczelniczki, która z tym nic nie zrobiła. Na szkoleniu o samobójstwach najgłośniej śmiał się gość, który miał pasję tak mocną, że nocami jeździł po Warszawie służbowym samochodem i zbierał Pockemony. Do tego pił prawie każdego dnia. Wielu policjantów pije. On liczył sobie, ile może wlać w siebie, żeby rano przyjechać na służbę samochodem i być trzeźwym. Czasem badał się na alkomacie. Czasem był najebany. Jeden promil, inny trzy promile, nikt z tym nic nie robił. Szefostwo także. Zacząłem dostrzegać te absurdy, powiedziałem dość.

I te Pockemony przeważyły?

Nie, ja także się z tego śmiałem. Chyba to była sprawa Igora Stachowiaka, kojarzysz, to chłopak, którego zabili na komisariacie we Wrocławiu paralizatorem. Znalazł się jeden uczciwy, który puścił film do mediów. Ale wkrótce zdarzyło się, że facet, którego legitymowałem, powiedział mi, że jestem mordercą. Zadałem sobie wtedy pytanie, dlaczego do końca życia mam być utożsamiany z kimś, kogo nie powinno być w policji. I jeszcze, ile takich spraw odbywa się na tych wszystkich komisariatach, a które nie ujrzały światła dziwnnego? Nie jestem jeszcze gotów, aby o tym szczerze rozmawiać, a poza tym się boję.

Więc Pockemony przeważyły, że nie jesteś już gliną?

Nie, finalnie to białe róże. A raczej to, że jak na koniec przeniosłem się do pracy przy zatrzymanych, sam się zesłałem na dołek. To dowiedziałem się, nieoficjalnie, że chcą mnie przenieść do NOP, czyli Nieetatowego Oddziału Policji. Nie chcę się rozgadywać, czym jest NOP. Odsyłam czytelników do albumu Rafała Milacha: to są zdjęcia białych róż pod Sejmem, a na drugiej stronie tego zdjęcia są rastrowe grafiki polijcantów. Uderzył mnie ten album. Ktoś wydał polecenie by tam stali i byli twarzą władzy. Oni tez mają marzenia i ideały. Nie jest za późno by gonić za nimi. Ja zdecydowałem, że będę robił zdjęcia. Nie chcę tej policyjnej emerytury. Jeszcze sobie ułożę życie. I będę robił coś, co ma sens.