Buzdygan uważa m.in., że nazywanie go trollem jest obraźliwe i narusza jego dobra osobiste. "To bardzo obrzydliwe określenie w sferze internetu, wykluczające totalnie. Coś jak pedofil w pozostałych przypadkach" - argumentuje. Tyle tylko, że przedstawiciele Wikipedii oraz część społeczności usenetowej (najpowszechniejsze forum publicznych dyskusji w internecie) uważa, że jest jednym z najbardziej znanych trolli w Polsce.
"Arnold Buzdygan to postać znana i bardzo aktywna w polskim Usenecie. Występuje na grupach dyskusyjnych, gdzie wypowiada się m.in. na tematy reżyserii, prawa autorskiego, seksuologii, psychologii i polityki. Od lat wywołuje duże zainteresowanie kontrowersyjną treścią oraz stylem swoich wystąpień. Ze względu na zawarte w nich wulgaryzmy, zapowiedzi licznych procesów sądowych i groźby pobicia, część społeczności określa te zachowania mianem trollingu” - to fragment notki z Wikipedii, którą Buzdygan - niedoszły kandydat na prezydenta Polski w 2005 r. (nie zebrał dostatecznej liczby podpisów), założyciel Partii Niskich Cen oraz Partii Rozwoju - poczuł się urażony.
"Od dwóch lat zamieszczane są kłamstwa na mój temat i pomimo wielokrotnych prób przemówienia administratorom Wikipedii do rozsądku nic się nie zmienia" - mówi DZIENNIKOWI Buzdygan. "Dlatego postanowiłem wystąpić na drogę sądową" - tłumaczy. Za naruszenie dóbr osobistych pozwał Stowarzyszenie Wikimedia Polska, które prowadzi Wikipedię. Żąda 100 tys. zł odszkodowania.
"Stowarzyszenie nie chce zajmować stanowiska w sprawie pozwu pana Buzdygana" - ucina Paweł Zienowicz, rzecznik Stowarzyszenia Wikimedia Polska. Nieoficjalnie udało się nam jednak porozmawiać z jednym z edytorów Wikipedii. "Roszczenia pana Buzdygana są absurdalne - wysunął je w stosunku do organizacji, która jest Bogu ducha winna. Wikipedia nie jest naszym produktem, to jest coś, co powstaje społecznie i redagowane jest przez społeczników. Wpisy w serwisie może wprowadzać każdy. Rola administratora ograniczona jest tylko do chronienia przed wandalizmami" - tłumaczy edytor.
Innego zdania jest Andrzej Malicki, szef Okręgowej Rady Adwokackiej we Wrocławiu. "Media internetowe działają na podobnych zasadach jak chociażby papierowe gazety. Jeśli wydawca rozpowszechnia kwestie obraźliwe, naruszające czyjeś dobra osobiste, musi liczyć się z konsekwencjami takiego działania" - mówi.
O tym, kto ma rację, rozstrzygnie sąd.