"Raju w służbie zdrowia nie będzie" - zadeklarował wczoraj premier Tusk. Lekarze określają sytuację bardziej dosadnie: to postępująca gangrena. Za mniej więcej trzy miesiące skromne rezerwy szpitali się wyczerpią, a wtedy nastąpi zapaść.

Nie będzie to zapewne spektakularna katastrofa: pewnego dnia zabraknie antybiotyku do kroplówki dla pacjenta z sepsą, gdzie indziej dostawca odmówi dostawy niezapłaconego sprzętu ratującego życie, potem pacjenci przestaną być przyjmowani, bo szpitale nie będą w stanie ich leczyć. A dług sięgnie 1/4 całego budżetu NFZ. Czarna wizja? Tak, ale coraz bliższa rzeczywistości. W obecnej sytuacji pieniędzy wystarczy najwyżej do końca marca.

Rząd obciąża winą poprzedników, twierdząc, że PiS nie przygotowało rozwiązań w związku z dyrektywą UE o 48-godzinnym czasie pracy lekarzy. "To tykająca bomba podłożona pod rząd PO" - skarżyła się minister zdrowia Ewa Kopacz. Premier Tusk zapowiedział wczoraj, że chce złamać monopol NFZ. "Chcemy dopuścić na rynek prywatne ubezpieczalnie" - mówił. I podkreślał, że w imponującym tempie postępuje prywatyzacja podstawowej opieki zdrowotnej, a to zdejmuje ciężar z barków polityków. Czy na pewno?

Konstytucja RP nakazuje władzom publicznym zapewnienie obywatelom równego dostępu do świadczeń finansowanych ze środków publicznych. Jeśli ma być tak, że to pacjent znajduje się w centrum uwagi rządu, jak zadeklarował wczoraj premier Tusk, to ten konstytucyjny przepis musi być traktowany jako żelazna zasada postępowania.

"Państwo nie jest pracodawcą dla lekarzy, ale to nie zwalnia go z odpowiedzialności za sytuację w szpitalach" - mówi prof. Mirosław Nesterowicz, cywilista, specjalista prawa medycznego. "Politycy złożyli lekarzom obietnice godziwych zarobków, a teraz zwalają całą odpowiedzialność na szpitale" - dodaje. Bezpieczeństwo zdrowotne obywateli ma się znaleźć w rękach dyrektorów. Ci walczą o pieniądze. Muszą sfinansować obsadę dyżurów, ale czekają ich także ostre negocjacje podwyżek dla lekarzy. Bez pomocy rządu nie dadzą rady.

Do tej pory aż w połowie województw dyrektorzy nie porozumieli się jeszcze z NFZ. Negocjacje są najtrudniejsze w tych placówkach, do których w przyszłym roku trafią najmniejsze pieniądze. "Wierzę w odpowiedzialność lekarzy i w determinację dyrektorów" - mówiła podczas czwartkowego brifingu minister Kopacz.

Dyrektorzy są zdeterminowani, ale twierdzą, że nie otrzymali żadnych dodatkowych pieniędzy.System działa siłą rozpędu, ale przez pierwsze trzy miesiące 2008 roku możliwości opłacania dyżurów i negocjowania podwyżek wyczerpią się. Dlaczego? Zwiększenie wyceny za usługi medyczne o ok. 10 proc. spowodowało, że NFZ płaci co prawda więcej, ale często za mniejszą liczbę usług - więc bilans wychodzi na zero. Proszący nas o anonimowość urzędnik NFZ przyznaje, że podwyżki są iluzoryczne. "W systemie jest tyle samo pieniędzy, ile było dotychczas. Nic nie przybyło" - informuje.

Paweł Chęciński, dyrektor Wojewódzkiego Szpitala Dziecięcego przy ul. Niekłańskiej w Warszawie, w rozmowie z DZIENNIKIEM nie kryje zdenerwowania. "Jest dramatycznie źle" - mówi. Obsługująca 150 tys. dzieci placówka nie podpisała jeszcze umowy z NFZ. Fundusz podniósł im stawki za świadczenia, ale nie zwiększył wartości samego kontraktu. "A to oznacza, że będziemy przeprowadzać mniej zabiegów" - wyjaśnia Chęciński.

W szpitalu klinicznym im. Orłowskiego w Warszawie nie zmniejszono liczby kontraktowanych świadczeń. Ale to niczego nie rozwiązuje. "Przedtem płacono 11 zł za punkt rozliczeniowy" - mówi DZIENNIKOWI dyrektor Jan Czeczot. Teraz to jest średnio 12 zł. Więc podwyżka jest 10-procentowa. Na co ma wystarczyć? Po ostatnim proteście dyrekcja dała podwyżki tylko najmniej zarabiającym. Teraz musi to nadrobić - w przeciwnym razie szpital czeka kolejny ostry protest. Efekt? "W marcu może się to skończyć niepłaceniem dostawcom za faktury" - mówi dyrektor Czeczot. A to oznacza nakręcanie kolejnej spirali zadłużenia i niewydolność całego systemu.

Rząd musi przestać udawać, że problem go nie dotyczy. Konieczne jest podjęcie strategicznej decyzji: albo wzmocnienie publicznej służby zdrowia, np. przez podniesienie składki i doprowadzenie do tego, że będziemy na nią przeznaczać 6 proc. PKB, tak choćby jak Czesi i Węgrzy, albo całkowita deregulacja i prywatyzacja.





















Reklama

p



Plusy i minusy podniesienia składki na ubezpieczenie społeczne

PLUSY

- wpływ środków do budżetu NFZ pozwalający na podwyżki dla personelu medycznego i poprawienie jakości opieki zdrowotnej
- zwiększenie liczby świadczeń medycznych finansowanych przez NFZ
- skrócenie kolejek pacjentów oczekujących na operacje
- wyrównanie nakładów na ochronę zdrowia do poziomu 6 procent PKB, czyli takiego, który obowiązuje m.in. w Czechach i na Węgrzech

MINUSY
- podniesienie obciążeń dla pracowników i pracodawców
- zwiększenie kosztów pracy
- groźba zmarnotrawienia dodatkowych środków przez niewydolny system









Reklama

Plusy i minusy prywatyzacji szpitali

PLUSY
- Prywatne placówki konkurują ze sobą, więc bardziej dbają o pacjenta: zapewniają wysoki komfort i jakość leczenia. Dla chorego oznacza to przede wszystkim szybki dostęp do specjalistów oraz badań - i to bez skierowania, brak długich kolejek.
- Efektywniej gospodarują środkami, kalkulacja kosztów chroni je przed popadaniem w długi.

MINUSY
- Rząd nie zaproponował do tej pory spójnego planu prywatyzacji.
- Placówki prywatne nie mają kapitału na zakup wysoko specjalistycznej aparatury ratującej życie. Bardziej opłacalne są operacje i zabiegi o niewielkim stopniu trudności i wymagań sprzętowych.
- Jeżeli zgodzą się podpisać kontrakt z NFZ, to jedynie na takie usługi, których wycena zagwarantuje szpitalowi zysk, np. na chirurgię jednego dnia. Prostą konsekwencją będzie wprowadzenie współpłacenia przez chorych za niektóre usługi.
- Na tej samej zasadzie będzie prowadzona polityka kadr i płac. Dbając o kondycję finansową placówek, dyrektorzy będą redukować zatrudnienie i obniżać płace personelu medycznego.
- Żądając prywatyzacji szpitali, związkowcy planują uwłaszczenie się na państwowym majątku.












p

Rozmowa z dr Andrzejem Włodarczykiem, wiceministrem zdrowia, prezesem Mazowieckiej Izby Lekarskiej

Katarzyna Bartman: 10 grudnia napisał pan odezwę do lekarzy, aby nie podpisywali zgody na dodatkowe dyżury i nie zgadzali się na przechodzenie z umów o pracę na kontrakty. Dalej podtrzymuje pan swój apel?
Andrzej Włodarczyk: Kiedy to podpisywałem, byłem jeszcze prezesem Izby Lekarskiej. Nominacja na podsekretarza stanu przyszła dwa dni później.

I 12 grudnia miał pan już inne zdanie?
Nie. Apel podpisałem, bo taka jest procedura. Zdania nie zmieniłem. W dalszym ciągu uważam, że lekarze zarabiają marnie i należą się im większe pieniądze, ale jestem wrogiem urawniłowki. Lekarz lekarzowi nie jest równy.

Zgoda, ale tym apelem przyparł pan dyrektorów szpitali do muru. Namawiał lekarzy, aby się buntowali.
Są różne techniki negocjacyjne.

Na przykład szantaż?
Tak, szantaż, chociaż nie lubię tego słowa, bo jest pejoratywne. Dyrektorzy pokazują lekarzom puste kieszenie, a one puste wcale nie są!

Nie czuje się pan niezręcznie w podwójnej roli: ministra i prezesa izby?
Czuję się niezręcznie jako urzędnik, bo moje poglądy po przejściu do ministerstwa nie uległy wcale gwałtownej zmianie. Może teraz mam większą wiedzę na temat systemu i jego możliwości niż moi koledzy lekarze.