Choć 40-letnia Madzina unika kontaktów z mediami, nie pokazuje twarzy i nie pozwala na zdjęcia, DZIENNIKOWI udało się z nią porozmawiać. Emigrantka opowiada nam historię swego życia.

Madzina do Polski przyjechała w 1996 r., miała wtedy 27 lat. Szukała u nas lekarzy, którzy uratowaliby wzrok jej wówczas trzyletniego synka - Miszy*, jednego z bliźniąt wcześniaków, które urodziła na Krymie. Miesiąc po porodzie brat Miszy zmarł. Drugie dziecko przeżyło, ale zostało zarażone toksoplazmozą i zaczęło tracić wzrok. Polscy lekarze uratowali chłopca. To wtedy Madzina postanowiła nie wracać do rodzinnego Grodna. Zamieszkała w Lublinie, gdzie zaczęła sprzątać domy bogatych adwokatów. Dorabiała też jako krawcowa. Po dwóch latach urodziła córkę Tolę, a po pięciu na świat przyszła Paulina. Z ojcem dziewczynek szybko się rozstała. Jaś urodził się w kwietniu ubiegłego roku - również jako jeden z bliźniaków. Drugie dziecko zmarło. Ojciec - prawdopodobnie Polak - nie uznał chłopca. Kobieta zdecydowała więc, że odda go do adopcji...

Reklama

IZABELA MARCZAK: Dlaczego porzuciła pani Jasia?

MADZINA: Nie porzuciłam Jasia, dlaczego wszyscy twierdzą, że porzuciłam? Czy ja go wyrzuciłam na śmietnik, zabiłam, podrzuciłam komuś? Ja oddałam go do adopcji, bo wiedziałam, że nie dam rady wychować tylu dzieci, zwyczajnie mnie na to nie stać. A w dodatku Jaś jest chory, potrzebuje specjalistycznej opieki. Wiem, że są ludzie, którzy chętnie się nim zaopiekują.

Reklama

Starszą córkę też chciała pani oddać do adopcji, ale w ostatniej chwili zmieniła pani zdanie...

W wypadku Pauli myślałam nawet o usunięciu ciąży. Odwiedziłam matkę na Białorusi, gdzie aborcja jest legalna, i naprawdę mocno się nad tym zastanawiałam. Ale byłam już wtedy katoliczką, więc na zastanawianiu się skończyło. W tym samym czasie poznałam kobietę, która od czterech lat starała się z mężem o dziecko - i nic. Mieli pieniądze, dom, dobrą pracę, a nie mogli mieć tego najważniejszego. W końcu zdecydowali się na adopcję i gdy im się to udało, byli bardzo szczęśliwi. Pomyślałam, że jeśli oddam Paulę, to może trafi na takich fajnych rodziców, a my z Miszą i Tosią nie będziemy musieli tak bardzo chuchać na każdy grosz. Kiedy się urodziła, poprosiłam, żeby mi jej nie pokazywali, bo jak zobaczę, to nie oddam. Ale po miesiącu zadzwonił do mnie ośrodek adopcyjny z prośbą, żebym przyszła i podpisała jakieś dokumenty. Tam jedna kobieta zapytała mnie, czy chcę na pożegnanie zobaczyć córkę. Zobaczyłam i do domu wróciłam już z nią. Jeśli chodzi o Jasia, to proszę mi wierzyć - kiedy widzę go w telewizji, serce mi się kraje. Z drugiej strony wiem, że ja nie zapewnię mu opieki, jaką powinien dostać. Nie dam rady. Jestem realistką.

Mimo to urodziła pani szóstkę dzieci, z których dwoje zmarło a jedno jest ciężko chore. Przeszła już pani dwie cesarki... Nie myślała pani o antykoncepcji?

Reklama

Oczywiście, że myślałam. Poszłam do lekarza, żeby mi przepisał jakieś pigułki albo założył spiralę, ale on powiedział, że ze względu na jakiegoś mięśniaka antykoncepcja jest niemożliwa. Dziś myślę, że najlepszą antykoncepcją będzie, kiedy dam sobie spokój z facetami. I tak mnie zostawiają, a swoich dzieci się wyrzekają.

A one w ogóle znają swoich ojców? Tęsknią za nimi czasem?

W zasadzie nie znają. Ale to nie zmienia faktu, że tęsknią. I wcale mnie to nie dziwi. Ja też chciałam mieć ojca, bo wychowywałam się bez niego. Ojciec potrzebny jest szczególnie takiemu dorastającemu chłopcu jak Misza. Pamiętam, jak mały Miszka poprosił mnie kiedyś: "Mamo, kup mi tatę". Powiedziałam, że to nie możliwe, bo taty są bardzo drogie. A ponieważ moje dzieci przyzwyczajone są do odpowiedzi, że nie stać nas na coś, to i Misza więcej o tatę nie prosił.

To bardzo smutne.

No i co zrobić? Mam się załamać i płakać? Przecież nie mogę. Ja wciąż mam dla kogo żyć. Owszem, czasami wieczorami, gdy dzieci śpią i nie widzą, wtulam twarz w poduszkę i płaczę. Tylko co to zmieni, że popłaczę? Zupełnie nic. Ostatnio, gdy wyszła sprawa z Jasiem i to wszystko się zaczęło - strach przed deportacją, przed tym, czy dzieci ze szkół nie wyrzucą, co powiedzą sąsiedzi - po raz pierwszy nie wytrzymałam. Usiadłam na środku pokoju i zaczęłam przy dzieciach płakać.

Myśli pani, że to naprawdę sytuacja bez wyjścia?

W zasadzie myślę, że zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji. Ale z drugiej strony ten ciągły lęk i natłok pytań bez odpowiedzi zmęczył mnie. Ja nie jestem typem człowieka, który będzie bezczynnie siedział i użalał się nad sobą. Nie wyjdę też na ulicę, nie usiądę i nie będę na dziecko żebrać. Mam dwie ręce, nogi i jak się chce, zawsze jakąś pracę się znajdzie. Gdybym myślała inaczej, pewnie nie przeżyłabym tu tyle lat.

Właściwie jak to się pani udało? 13 lat bez polskich dokumentów, bez konfliktów z władzą, bez prawa do bezpłatnej opieki medycznej? To nieprawdopodobne, że nikt tego nie zauważył.

Kiedy przyjechałam do Polski, nie było wtedy jeszcze wiz, więc nikt nawet nie zarejestrował, że nie wróciłam do Grodna. Ostatni raz byłam u matki w 2001 r. - to był ostatni moment, kiedy bez wizy mogłam tam wjechać i wyjechać. Nie robiłam nic złego, więc kontaktów z policją nie miałam. Jednak najważniejsze, co pozwoliło mi tu żyć, to to, że spotkałam na swojej drodze wielu dobrych ludzi. Od pewnego małżeństwa, u którego sprzątałam, dostałam swoją pierwszą maszynę do szycia. Szyłam więc dla nich, a oni powiedzieli innym o mnie i tak zaczęłam mieć stałych klientów jako krawcowa. Ponieważ ta pani była lekarką, dzięki niej miałam leki na wrzody, które często mi dokuczają. Kiedy dzieci były chore, chodziłam do lekarzy prywatnie, ale zdarzało się, że lekarz mówił: A co, za dużo ma pani pieniędzy? To niech pani nie pyta, "ile płacę", tylko zmyka. Był też czas, kiedy mieszkałam w bloku obok starszego pana, który złamał nogę. Trochę mu wtedy pomagałam, w końcu to sąsiad. Dziś jest jak dziadek dla moich dzieci.

A nie tęskni pani za domem, za swoją matką?

Nie. Nie tęsknię za domem, bo mój dom jest tutaj, w Polsce. Poza tym moje dzieci nie znają rosyjskiego. Ja też już mam kłopoty, żeby poprawnie napisać list do matki. Część wyrazów piszę cyrylicą, część po polsku. Ona wtedy dzwoni i mówi zdenerwowana: "Ja nie wiem, co ty tu do mnie napisałaś". Ale ja od tylu lat nie utrzymuję kontaktu z Rosjanami, że już zapominam, jak się po ichniemu mówi. Dlatego teraz tak bardzo się boję, że deportują mnie. A przecież wie pani, jak na Białorusi Polaków się traktuje.

W programie TVN "Teraz My" zaapelowała pani do polskiego prezydenta i wojewody lubelskiego, żeby pozwolili pani zostać u nas. Myśli pani, że się zgodzą?

Wiem, że gdyby nie szum medialny wokół Jasia i mojej osoby, pewnie mogłabym tu spokojnie choć bezprawnie żyć jeszcze długo. No ale stało się, jak się stało. Od jednego urzędnika z Lublina usłyszałam już: "Gdyby nie to, że o pani głośno, już dawno by tu pani nie było". Skoro tak - pomyślałam sobie - to może jednak ten rozgłos, o który się przecież nie prosiłam, przyniesie nam coś dobrego. Jeśli rzeczywiście dostałabym polskie obywatelstwo, od razu bym ubezpieczyła dzieci, podjęła legalnie pracę, może w przyszłości udałoby mi się wziąć jakiś kredyt i kupić nam mieszkanie... a może nawet, co mi się od dawna marzy, założyłabym kiedyś swój mały, własny zakład krawiecki. A jeśli Jaś trafiłby do rodziny zastępczej w Polsce, może mogłabym go odwiedzać...

Naprawdę chciałaby pani?

Przecież to moje dziecko. I proszę mi wierzyć, że gdyby było mnie stać na utrzymanie Jasia, nigdy bym go nie oddała.

* imiona dzieci Madziny zostały zmienione