Izabela Leszczyńska: Ubiegły rok spędził ksiądz z komandosami GROM w Afganistanie. Jak wyglądało wojenne życie ?
Ks. por. Piotr Kowalczyk: Baza była ostrzeliwana. Każdy wyjazd na patrol to ryzyko - talibowie organizowali zasadzki, podkładali miny. Czasami przez dwie doby byliśmy na nogach. Człowiek inaczej wtedy funkcjonuje, staje się drażliwy. Ale stale musi zachować czujność, trzeźwość umysłu. Gdy wracaliśmy do bazy, napięcie nie ustawało.
Co czuli, gdy przyszło im zabijać?
Nie mogę o tym mówić.
Jeden z komandosów, rozmawiając ze mną, zastanawiał się, jak wytłumaczy dziecku, na czym polega jego praca. Nie wiedział, co powie, gdy zapyta: tato, czy ty zabijasz?
Każdy żołnierz musi się liczyć z tym, że będzie strzelał. Choćby we własnej obronie. Ale przecież GROM nie jest jednostką terrorystyczną, a antyterrorystyczną. Ratuje zakładników, pomaga ludziom w Iraku bądź Afganistanie.
Czy po akcjach żołnierze walczą z poczuciem winy?
Na to pytanie też nie wolno mi - jako spowiednikowi - odpowiadać. Byliśmy w składzie sił wsparcia ISAF. Mieliśmy poczucie, że to, co chcemy zrobić dla miejscowej ludności, jest dobre. Każdy ma dylematy, zastanawia się, czy to co robi, nie jest złe. Czasem szuka pomocy.
Jak ksiądz tłumaczył im, że działają słusznie?
Kiedyś podczas niedzielnego kazania opowiedziałem im historię o Chrystusie, który przyszedł do świątyni i zobaczył, że jest zbezczeszczona przez bankierów. Sporządził sobie bicz z rzemieni, powywracał stoły, a bankierów powyganiał. Może to daleko posunięte porównanie, ale mówiłem żołnierzom, że jesteśmy w Afganistanie, żeby przywrócić w tym kraju praworządność. Czego chce przeciętny Afgańczyk? Chce żyć w pokoju, wyznawać islam i mieć co włożyć do garnka.
A jak pogodzić zabijanie na misji z piątym przykazaniem, które brzmi: nie zabijaj?
W nauce Kościoła istnieje takie pojęcie jak wojna sprawiedliwa. Mamy prawo bronić się przed agresorem, który najeżdża na kraj, chce zniszczyć jego kulturę, osiągnięcia. Takim agresorem w Afganistanie są talibowie. Poczynili spustoszenia. Tam trwa wojna sprawiedliwa, obronna. A Afgańczycy sami nie potrafią sobie poradzić z talibami.
Niektórzy myślą: komandosi to maszyny do zabijania...
To są przede wszystkim ludzie, nie maszyny. Z dala od własnych rodzin żyją jak wielka rodzina. Przejawia się to na każdym kroku. Gdy ja miałem wartę, kolega przynosił mi kanapki (śmiech). Gdy ktoś przywiózł bigos z Polski, zwoływał innych. Dużo też rozmawialiśmy. Spowiadałem ich.
Co dawała tym twardym facetom spowiedź?
Dużą ulgę. Zwłaszcza przed świętami albo tuż przed akcją. Świadomość, że Bóg przebaczył w widzialny sposób - w postaci kapłana - była dla nich ważna. Spowiedź jest jak psychoterapia. Często samo wygadanie się, opowiedzenie o swoim grzechu jest oczyszczające. Psycholog jest od usprawiedliwiania. Spowiednik niesie przebaczenie.
Czyli jednak rodzą się dylematy moralne?
Tak. Kwestia użycia broni... Słuszności. Niesłuszności. Na pewno to się przeżywa.
Jaką ksiądz zadawał pokutę?
Taką, jaką na misji mogli wykonać. Na przykład zmówienie modlitwy "O dobrą i szczęśliwą śmierć".
Dlaczego akurat tę?
To modlitwa o śmierci, a śmierć jest najważniejszą chwilą w życiu człowieka. To ostatni moment, kiedy można się opowiedzieć za Bogiem lub powiedzieć: nie. Ta modlitwa jest prośbą o to, aby śmierć nie przyszła wtedy, gdy człowiek nie jest na nią gotowy.
Czy komandosi bali się śmierci?
Tak, ale to była zdrowa obawa. Oni już podczas ćwiczeń ocierają się o nią, więc są do ryzyka przyzwyczajeni. Nigdy jednak nie rozmawialiśmy o śmierci.
To był temat tabu?
Tabu to za dużo powiedziane. Po prostu każdy z takimi myślami radził sobie sam.
Czy ktoś na misji doświadczył kryzysu wiary?
Nic mi o tym nie wiadomo. Większość żołnierzy nosiła medaliki lub krzyżyki. Jeden z nich miał na szyi aż cztery. Ode mnie dostali nieśmiertelniki - powierniki. Była na nich wybita modlitwa, którą się odmawia w godzinie śmierci. Na drugiej stronie wersety psalmu mówiące o zbawieniu. Nieśmiertelniki były poświęcone przez biskupa. Żołnierze mieli świadomość, że to sacrum. Dawało im ono poczucie bezpieczeństwa.
Ks. por. Piotr Kowalczyk ma 30 lat. Przeszedł kursy przetrwania, ma brązowy pas w karate, skacze ze spadochronem. Szkolił się ze strzelania, walki wręcz i nożem