Policjanci, pracownicy straży granicznej i urzędu celnego z samego rana otoczyli ośrodek. Przeczesywali go centymetr po centymetrze, pokój po pokoju. Gdy uchodźcy nie chcieli otworzyć drzwi, wyważali je.
"W tym ośrodku przebywa wiele kobiet z dziećmi. Staraliśmy się zrobić wszystko, by ich nie przestraszyć, by cała akcja obywała się jak najspokojniej" - tłumaczy dziennikowi.pl szef prokuratury pruszkowskiej Piotr Romaniuk.
Niestety, nie zawsze było to możliwe. A to dlatego, że część mieszkańców ośrodka traktowała go jako kryjówkę. Łupy pochodzące z przestępstw, broń krótka i długa, narkotyki i różnego rodzaju dokumenty, którymi nielegalnie posługiwali się mieszkańcy ośrodka - to chcieli ukryć przestępcy.
Prokuratura pruszkowska, która nadzorowała i zleciła akcję w ośrodku, tłumaczy, że rozmach był potrzebny. "Gdyby mundurowych było kilku, nie mielibyśmy szans" - zapewnia prokurator Romaniuk. "Wiem, że dla części uchodźców były to bardzo trudne chwile, wróciły bolesne wspomnienia pacyfikacji czeczeńskich wiosek, ale nie mogliśmy tego zrobić inaczej" - dodaje.
Niestety, nie wszystkich bandytów udało się złapać. Część z nich uciekła, zanim policjanci wkroczyli do środka. "Oni dobrze znają polskie prawo, wiedzą, że możemy przeszukiwać placówkę między szóstą rano a dwudziestą drugą wieczorem" - opowiada prokurator Romaniuk. I sugeruje, że przestępcy mogą wrócić do ośrodka nocą.