Choć od śmierci Polaka minęło już dziewięć miesięcy, ta tragedia jest wciąż żywa w Kanadzie. Kilkanaście dni temu ukazał się raport komisji, która badała interwencję policji na lotnisku w Vancouver. Autorzy raportu nie wskazują winnych zabójstwa, jest tylko kilka zaleceń dla mundurowych posługujących się taserem, czyli elektrycznym paralizatorem.

Reklama

Dostęp do tej broni ma być ograniczony, będą mogli jej używać tylko policjanci z dłuższym stażem i tylko wobec agresywnych napastników. Ale gdyby nie monitoring i kamery w rękach świadków obserwujących tragedię Roberta Dziekańskiego, mundurowi tłumaczyliby się, że walczyli z agresywnym osobnikiem.

40-letni Polak na pewno agresywny nie był. Przyleciał do Kanady do matki. Czekał na lotnisku już kilka godzin, nie znał angielskiego, był zagubiony. Gdy zaczął się awanturować, do akcji wkroczyli policjanci. Na ich widok Dziekański uniósł ręce, pochylił głowę. Ale mundurowi najpierw strzelili z paralizatora, a potem rzucili się na obezwładnionego Polaka. Dziekański nie wytrzymał elektrycznego szoku. Zmarł przed przybyciem karetki.

Kanadyjskie władze nie czują się winne śmierci Polaka. "Jestem całym sercem z czterema funkcjonariuszami, którzy cierpią przez tę sprawę. Nasi oficerowie to także ludzie" - powiedział Gordon Campbell, premier prowincji Kolumbia Brytyjska.

Oficjalna ceremonia pogrzebowa zmarłego tragicznie Polaka odbyła się 31 października w Kamloops w kanadyjskiej Kolumbii Brytyjskiej. Prochy Roberta Dziekańskiego spoczęły w dwóch urnach. Jedna z nich dziś została złożona w rodzinnym grobie na pieszyckim cmentarzu, druga została w Kamloops.