Dziesięć lat temu po raz pierwszy zasiadłem na czacie. Zaczynałem od tematów zawodowych, podróżniczych i filozoficznych. Uprawiam wolny zawód, więc w ciągu dnia miałem dużo wolnego czasu. Na czat erotyczny wszedłem z ciekawości. Słyszałem o nim od kolegów, ale myśl, że ktoś może czuć podniecenie podczas rozmowy za pomocą klawiatury, wydawała mi się groteskowa. Wymyśliłem żenujący nick typu: "napalony samiec" i wszedłem tylko po to, aby udowodnić, że jestem ponad to.

Reklama

>>>Polacy uzależnieni od cyberseksu

Myliłem się. Do tej pory pamiętam moją pierwszą rozmowę erotyczną. Mówiłem kobiecie po drugiej stronie monitora to, czego nigdy nie powiedziałbym żonie. Ona bez żadnych zahamowań opowiadała, co właśnie ze mną robi. Od dawna nie zaznałem tak intensywnych emocji. Nie miałem poczucia, że zdradzam żonę i nie wstydziłem się.

Czat erotyczny stał się nieodłącznym elementem dnia. Zasiadałem przed komputerem nie tylko, gdy żona była w pracy, ale także, gdy wracała do domu. "Pracowałem" po nocach, byłem ciągle zmęczony. Po kilku latach zacząłem korzystać ze Skype’a. To była zupełnie nowa jakość: dźwięk i obraz, doznania niesamowicie realne, miałem kilka stałych rozmówczyń, z którymi na cyberseks umawialiśmy się SMS-ami.

Postanowiłem sprawdzić, czy na żywo będzie równie dobrze. Nie było. Spotkaliśmy się w hotelu, byliśmy zażenowani, nie do końca atrakcyjni dla siebie. No i dopadło mnie poczucie winy, więc postanowiłem, że ograniczę się do internetowych znajomości. Za późno. Pewnego wieczoru żona powiedziała, że spotkała kogoś, kto traktuje ją jak prawdziwą kobietę. Byłem w szoku. Nie walczyłem. Od rozwodu minęły cztery lata. Nie potrafiłem ograniczyć internetu, nadal wchodzę na czat. Ostatni raz uprawiałem seks wczoraj, w internecie.