KATARZYNA ŚWIERCZYŃSKA: Dlaczego ludzie godzą się na pracę po kilkanaście godzin dziennie?
LUBOMIRA SZAWDYN*: Na początku im się wydaje, że to potrwa tylko chwilę, że się wykażą, udowodnią, że są spolegliwi, wydajni. Większość ulega ułudzie, że wielogodzinna praca to prosta droga do awansu czy bonusu. A to zwykła chytrość na karierę i kasę.

Reklama

Ostre słowa. A może pracownicy koncernów rzeczywiście wierzą w to, co robią?
Mam takich pacjentów, którzy są niezbicie przekonani, że są podporą firmy i że bez nich cała korporacja się zawali. To się fachowo nazywa mechanizmem obronnym: szkodzimy sobie, ale próbujemy jakoś to usprawiedliwić, zracjonalizować lub generalizować. Tłumaczymy sobie, że to takie czasy, że wszyscy siedzą po kilkanaście godzin w pracy. Ale to tylko złuda kreatywności. Trzeba rzecz nazwać po imieniu: to niewolnictwo.

Do czego prowadzi?
Do zachwiania harmonii człowieka, w wyniku której cierpi jego ciało. Najczęściej przychodzą do mnie pacjenci, którzy są kierowani przez dermatologów, ortopedów czy kardiologów. Szwankuje im serce, mają nadciśnienie, boli ich kręgosłup, wypadają im włosy, ale żaden z nich nie wiąże tych objawów z pracą. A tymczasem ciało w ten sposób buntuje się przeciwko niedosypianiu i niedojadaniu. Wiele pracujących osób w ogóle nie wypoczywa. Jeden z moich pacjentów opowiadał, że nawet gdy zasypiał, śniły mu się cyfry, kontrakty i wykresy. Miał bezustanną gonitwę myśli na ten sam temat. To się musiało w końcu zemścić, bo układ odpornościowy człowieka nie jest w stanie poradzić sobie z takim obciążeniem.

Czy za te problemy odpowiedzialny jest nieustanny stres w pracy?
Nie lubię słowa stres. To, co dręczy moich pacjentów, to zwykły strach egzystencjalny. Ale to tych ludzi napędza do pracy. Boją się, że nie spłacą zaciągniętego kredytu, boją się kryzysu albo zwolnienia.

Jak zorientować się, że praca ma niszczący wpływ na nasze życie?
Kiedy dziecko prosi ojca, by przyszedł wcześniej, bo chce się z nim pobawić, a on o tym zapomina, bo ma ważniejsze sprawy zawodowe. Albo kiedy żona zaczyna mieć pretensje, że mąż nie poświęca jej wystarczająco dużo czasu. Tyle że większość ludzi bagatelizuje te sygnały i brnie dalej.

Dlaczego?
Bo oni zwykle są już po drugiej stronie rzeki, planują kolejny kredyt, wymianę samochodu, letni wyjazd na Borneo. Jednemu z moich pacjentów już trzy lata temu mama zwracała uwagę: "Synku, źle wyglądasz, przystopuj". Co zrobił? Przestał odwiedzać mamę, bo uznał, że przeszkadza mu w robieniu kariery. Czasem ktoś ma jakiś przebłysk świadomości i robi sobie postanowienie: w ten weekend jadę na wycieczkę do lasu. Ale przychodzi weekend i zamiast lasu jest ślęczenie przy komputerze, bo szef zlecił kolejny projekt. Niedawno, kiedy byłam z wnuczką nad morzem, widziałam pana, który opędzał się od własnych dzieci. Piękne słońce, plaża, szum fal, a on kurczowo trzymał w ręku iPhone’a i sprawdzał, co dzieje się na światowych giełdach. My byliśmy nad morzem, on siedział obok, ale jakby go nie było - tkwił w swoim obłędnym świecie.

Kiedy nadchodzi przełom albo opamiętanie?
Zwykle potrzebny jest zimny prysznic. Upadek korporacji i grupowe zwolnienia, całkowity rozpad rodziny, odejście ukochanej osoby. Potem trafiają do mojego gabinetu 40-letni ludzie, którzy mówią: chcę się nauczyć żyć blisko z ludźmi.

Reklama

I uczy ich pani tego?
Pomagam im przede wszystkim ustalić ich własną hierarchię wartości. Bo okazuje się, że gdzieś po drodze zapomnieli o swoich pasjach i talentach. Była kiedyś u mnie kobieta o niezwykłych zdolnościach aktorskich, kochająca literaturę. Tyle że zamiast rozwijać swój talent, skończyła SGH i wkręciła się w tryby pracy w dużej korporacji. Dziś pracuje jako aktorka, wprawdzie niewiele zarabia, ale jest naprawdę szczęśliwa.

Czy to oznacza, że ludzie w ogóle nie powinni pracować w dużych firmach?
Każdy ma swoje powołanie, więc pewnie są osoby, które się do tego nadają. Najważniejsze jest, żeby rozwijać w sobie to, co się ma najcenniejszego. Jeśli ktoś ma duszę artysty, niech nie idzie pracować do banku. Pracę w korporacji można też potraktować jak wojsko. Coś przejściowego, ciężką szkołę życia. Tylko że aby to zrobić, trzeba dokładnie wiedzieć, po co się do takiej firmy idzie i kiedy z niej odejść. To nie jest proste.

Jak powinien postępować ktoś, kto jednak nie chce odejść z korporacji?
Wystarczy wysypiać się, kiedy czujemy się zmęczeni, jeść pięć razy dziennie, znaleźć czas, żeby pójść na półgodzinny spacer. Dobrze jest też spotkać się z ludźmi, którym możemy popatrzeć głęboko w oczy.

Wydaje się banalnie proste, ale najwyraźniej wielu ludzi nie umie zastosować się do tej recepty.
Bo w Polsce nie ma żadnej edukacji na temat skutków nadmiernej pracy. Poza tym wytworzyła się taka materialna elitarność. Mnie, osobie urodzonej jeszcze przed wojną, trudno to zrozumieć. Proszę zwrócić uwagę na chociażby ten żałosny pęd za gadżetami, coraz nowszymi modelami telewizorów, komórek, samochodów. Ci ludzie nawet nie widzą, że chodzą na pasku producentów. Każdy z nas żyje na tym świecie ledwie kilkadziesiąt lat, szkoda czasu na takie rzeczy.

*Lubomira Szawdyn, psychoterapeutka, od ośmiu lat pracuje z ludźmi uzależnionymi od pracy

p

Ewa, 27 lat, pracuje w banku

W mojej firmie panuje prawdziwy kult długich godzin pracy. Choć nie mówi się o tym wprost, szefowie oczekują, że będziemy zostawać po godzinach. Jeśli ktoś wstaje od biurka o 17, uważany jest za rebelianta i lenia. "O, już wychodzisz?" - pytają menedżerowie, ale też koledzy, ze specyficznym uśmieszkiem na twarzy. Zastanawiające jest również to, że nikt z pracowników nie ma czelności wpisać sobie godzin nadliczbowych, mimo że teoretycznie mamy takie prawo. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje. To jest chyba jakiś rodzaj zbiorowej psychozy. Wszyscy po kątach narzekają, że pracują zbyt dużo, ale potem karnie zostają do późnego wieczora.

Ostatnio zaczęto przyznawać nagrody za wybitne poświęcenie na rzecz firmy. Takim poświęceniem jest np. praca długo w nocy, po której jednak wraca się następnego dnia o 9 do biura. Takiej osobie wręcza się publicznie i uroczyście jakiś firmowy gadżet, na przykład kubek z logo banku albo smycz. Najgorsze jest to, że wyróżniony przyjmuje nagrodę i wygląda jakby był z niej strasznie dumny.

Wielogodzinna praca to jednak przepustka do kariery, zwłaszcza jeśli taki oddany pracownik potrafi podkreślać swoje zasługi. Można przecież niby mimochodem powiedzieć przy menedżerze, że oto poprzedniego dnia siedziałem nad projektem 14 godzin. Znam chłopaka z innego działu, który tak skutecznie zastępował chorego szefa, że w końcu zajął jego stanowisko.

Ci, którym się nie chce tak pracować, po prostu nie mają żadnej szansy na awans. Ja kilka razy powiedziałam szefowej, że nie mogę pracować na dwóch etatach, i skończyło się tym, że na okresowej ocenie mojej pracy dostałam średnie noty. Byłam wzywana na rozmowy mobilizujące, na których wciskano mi totalny kit rodem z warsztatów dla menedżerów. Szefowa stosowała klasyczne zabiegi manipulacyjne - najpierw chwaliła, a chwilę później przypominała moje niedociągnięcia, a potem znowu głaskała. A jeszcze później próbowała mi uświadomić, jak ważne są zadania, które mam wykonać w firmie. Po prostu pusty śmiech mnie ogarniał. Zresztą często mam wrażenie, że jestem w teatrze i uczestniczę w jakimś spektaklu: wszyscy wiedzą, że to tylko gra, ale zachowują się najpoważniej w świecie.

Krzysztof, 28 lat, od 5 lat pracuje w branży reklamowej.

Największym problemem korporacyjnego życia jest notoryczny brak czasu wolnego. W mojej firmie z reguły kończę pracę o godzinie 17, często zdarza się jednak, że muszę wykonać jakiś projekt w domu. Poza tym nie wszystkie weekendy mam wolne. Po wyjściu z firmy w zasadzie nie odpoczywam, dalej żyję pracą. Korporacyjny wir strasznie wciąga, czasami człowiek nie jest w stanie myśleć o niczym innym. Tego nie da się zostawić za drzwiami, nie da się od tego odciąć.

W zasadzie gdyby nie mój pies, w ogóle nie bywałbym w domu. Zdarza mi się przez dwa tygodnie nie zjeść obiadu albo napchać się na noc czymś kupionym na mieście. Kiedy skończą mi się czyste skarpetki - kupuję nowe. Tak jest ze wszystkim. Śpię po 5 - 6 godzin na dobę, w weekendy nie potrafię odespać. Próbowałem różnych sposobów, łącznie z proszkami nasennymi, niespecjalnie pomogło. Po pracy jestem z reguły rozdrażniony. Niechętnie podejmuję decyzje, najczęściej próbuję zrzucić to na kogoś. Czasami z powodu zmęczenia mam problem z poprawnym wysławianiem się i nie w pełni rejestruję, co dzieje się dookoła mnie. Najgorsze jest jednak uczucie wypalenia. Kiedy mnie dopada tuż po wyjściu z pracy, idę na najgłupszy film, jaki grają w kinie.

Żeby jakoś przetrwać kolejny dzień, wypijam rano red bulla, później około sześciu kaw. Wypalam paczkę papierosów. Muszę być ciągle skupiony, w pełni sił intelektualnych. Ponieważ jestem perfekcjonistą, stresuję się przede wszystkim z obawy, że sobie nie poradzę. Przekłada się to trochę na moje życie osobiste, gdyż napięcie wyniesione z pracy czasami wyładowuję na otoczeniu. Ziołowe środki uspokajające są w tym przypadku bezcenne. Ani razu nie skorzystałem z oferowanych przez firmę "luksusów", takich jak darmowy basen czy siłownia. Nie zauważyłem, żeby ktokolwiek po ciężkim dniu pracy miał na to czas, ochotę i energię. Wolę się odstresować w gronie znajomych, napić się czegoś, pobawić, niż korzystać z korporacyjnych atrakcji i spotkać znajomych z roboty. Po pracy wypijam kilka lampek wina, żeby się zrelaksować i wyciszyć. Jasne, że po takim maratonie alkoholowym człowiek nie czuje się lepiej niż przed nim, ale przynajmniej na moment odrywa się od rzeczywistości, w której dominuje jeden temat: praca.

Marcin, 30 lat, pracownik działu IT w międzynarodowym koncernie

W korporacji, w której pracowałem na początku kariery, panował straszliwy wyzysk. Większość pracowników miała umowę o dzieło. Etaty były zarezerwowane dla managementu. Normowany czas pracy dotyczył oczywiście tylko tej drugiej grupy.

Dzień zaczynałem od coca-coli, ale szybko doszedłem do wniosku, że to bez sensu, bo po sześciu godzinach nie szło wytrzymać bez red bulla. Po kolejnych czterech trzeba było walnąć kolejnego, potem piłem już energetyka co godzinę, cóż więc mogłem zrobić po 16 godzinach pracy? Chyba tylko strzelić sobie w łeb. Kiedyś mój kolega przyszedł do pracy z oczami fioletowymi jak śliwki - z początku myślałem, że ktoś go pobił, ledwo stał na nogach i zupełnie nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Okazało się, że po godzinach przygotowań do sesji i zaliczeniu trudnego egzaminu postanowił stawić się w robocie.

To niejedyny przykład totalnego wtopienia się w firmę. Kolejny to bezsensowne trwanie na stanowisku, mimo iż ma się świadomość, że jest się wykorzystywanym na wszelkie możliwe sposoby. Odejście z pracy było przez wszystkich uważane za pewien rodzaj zdrady. Mimo że załoga nie była jakoś szczególnie zgrana. W zasadzie o wzajemnym zaufaniu nie było tam mowy, każdy tylko czekał, aż ktoś inny podłoży mu świnię.

Jakiś czas po odejściu spotkałem się z paroma kolegami z dawnej pracy i proponowałem im bardziej intratne stanowiska w firmie gwarantującej większe wynagrodzenia i 8-godzinny dzień pracy. Nikt nie skorzystał. Widocznie pranie mózgu, jakiemu zostali poddani, okazało się zbyt silne. W jakiś sposób ich rozumiem - odejście z korporacji jest rezygnacją z całego dotychczasowego życia, bo poza pracą tego życia nie ma, praca całe je zawłaszcza. Wizja nagłej rezygnacji ze stanowiska napawa przerażeniem. Ja sam tuż po odejściu czułem straszną pustkę.

Kolejną ciemną stroną korporacji było straszne krętactwo. Lewe umowy, kłamstwa i finansowe przekręty to norma. Niektórzy zarabiali po kilkanaście tysięcy złotych, nie pojawiając się w firmie. Chodziły też słuchy, że na umowach pojawiały się nazwiska osób, głównie kobiet, które widywano z ludźmi z zarządu. Ponoć żadna nie miała wykształcenia ani branżowego doświadczenia. Plotka też jest nieodłącznym elementem życia korporacyjnego.