To miała być jeszcze jedna spokojna dyskusja przy porannej kawie i jajecznicy. Goszczący na początku tego tygodnia w Warszawie wpływowy poseł CDU Gunther Krichbaum zaprosił na śniadanie w wąskim gronie kilku polskich polityków, dziennikarzy i naukowców. Po prawie dwóch godzinach rozważań o kryzysie, europejskiej solidarności oraz traktacie lizbońskim na stół wjechał deser: temat Eriki Steinbach.

Reklama

"To co? Będzie w radzie muzeum wypędzeń? Tak czy nie?" - rzucił ktoś ze strony polskiej. "To pytanie w stylu: <Czy bije pan swoją żonę?>. Nie da się na nie odpowiedzieć w jednoznaczny sposób. Takim stawianiem nas do narożnika sami zapędzacie się w ślepą uliczkę" - odparował zirytowany poseł Krichbaum. Temperatura spotkania natychmiast podskoczyła o kilka stopni.

Takie emocje sprawa Steinbach budziła jeszcze we wtorek rano. Dopiero 24 godziny później Związek Wypędzonych (BdV) poinformował, że nie deleguje swej przewodniczącej do władz kontrowersyjnej placówki, która ma upamiętniać tragedię XX-wiecznych przesiedleń ludności cywilnej w Europie. Polskie media odtrąbiły sukces. A Niemcy? O ile przez ostatnią dekadę to Polaków sprawa Steinbach wprawiała w histerię, a w Niemczech zbywana była tylko wzruszeniem ramion, o tyle teraz - na ostatniej prostej - role się odwróciły. Blondwłosa posłanka CDU znów królowała w mediach. Tym razem niemieckich. Duży tekst poświęcił jej nobliwy tygodnik "Der Spiegel", zajął się nią nawet najpopularniejszy polityczny talk-show "Anne Will" nadawany w niedzielnym prime time w pierwszym programie niemieckiej telewizji. Steinbach była też na ustach czołowych osobistości życia publicznego: od szefa dyplomacji po kościelnych hierarchów.

Większość przeprowadzonych na gorąco sondaży dowodzi, że Niemcy podzielili się w ocenie sporu z Polską wokół Eriki Steinbach mniej więcej w stosunku 70 do 30. Mniejsza część, jak współrządzący socjaldemokraci (SPD), opozycyjni Zieloni i Liberałowie, nie ukrywa ulgi, że osoba, która była cierniem w dobrosąsiedzkich stosunkach, nareszcie schodzi ze sceny. "Od początku staliśmy na stanowisku, że muzeum wypędzonych powinno powstać tylko wówczas, jeśli uda nam się przekonać do tego pomysłu naszych sąsiadów. Co najmniej od lutego 2008 r. był w tej sprawie kompromis rządów polskiego i niemieckiego. Brzmiał on: Warszawa nie będzie przeszkadzać w budowie centrum, pod warunkiem że otrzyma gwarancję, iż w jego władzach nie zasiądzie Erika Steinbach" - tłumaczy nam odpowiedzialny za stosunki z Polską poseł SPD Markus Meckel.

Jednak pozostała część niemieckiej publiki, czyli większość obozu chadeckiego kanclerz Angeli Merkel i wpływowe konserwatywne media, miały kłopot z zaakceptowaniem "polskiego szantażu" - jak określali odsunięcie Steinbach niektórzy nasi rozmówcy. Bezpośrednim detonatorem ich oburzenia była sama szefowa Związku Wypędzonych. Po ostatniej lutowej wizycie pełnomocnika polskiego rządu Władysława Bartoszewskiego w Berlinie Erika Steinbach zrozumiała, że jej los jest przesądzony. Angela Merkel porównała zyski ze stratami i postanowiła złożyć swoją partyjną koleżankę na ołtarzu dobrych stosunków z Polską oraz sekundującymi Warszawie w tej bitwie socjaldemokratami. Niemiecka kanclerz zamierzała początkowo rozegrać sprawę w swoim stylu. Chciała odłożyć wykonanie wyroku na Steinbach na czas po jesiennych wyborach do Bundestagu, by nie rozsierdzać wiernego dotąd CDU (i szacowanego na 2 - 4 proc. głosów) elektoratu środowiska wypędzonych. Merkel nie doceniła jednak waleczności swojej starszej partyjnej koleżanki, która zdecydowała się zejść ze sceny, mocno trzaskając drzwiami.

"Proszę to przeczytać i powiedzieć mi, dlaczego Polacy tak mnie nienawidzą" - mówiła Steinbach, wręczając kolejnym dziennikarzom, z którymi w ostatnich dniach rozmawiała, gruby plik swoich wystąpień publicznych na temat lansowanej przez nią od lat koncepcji berlińskiego muzeum wysiedleń. Z papierów rzeczywiście wyłaniał się obraz centrum jako szlachetnej misji, która nikomu nie powinna przeszkadzać. Większa część niemieckich komentatorów połknęła haczyk. "Polskie ataki na szefową Związki Wypędzonych są w Niemczech kompletnie niezrozumiałe. Stworzyliście fałszywy obraz Steinbach. Ona nie jest żadną rewanżystką. To absurd" - mówi DZIENNIKOWI historyk i publicysta Michael Stuermer, regularny komentator dziennika "Die Welt". W podobnym tonie utrzymane były edytoriale konserwatywnego "Frankfurter Allgemeine Zeitung". "Obawa, że pani Steinbach chce przepisywać historię II wojny światowej na niemiecka modłę, to nonsens. Zresztą jak większość tego, co w Polsce wygaduje się na jej temat" - napisał jeden z naczelnych dziennika Berthold Kohler. Tylko część niemieckich publicystów zadała sobie więcej trudu i próbowała zrekonstruować argumenty polskiej strony. "Sprawa Steinbach to nie tylko okrągłe zdania o potrzebie upamiętnienia dotąd lekceważonego losu wypędzonych. Trzeba pamiętać, że jako posłanka 18 lat temu głosowała przeciw uznaniu granicy na Odrze i Nysie. Trudno więc dziwić się Polakom, że nie mają do niej zaufania" - napisał "Der Spiegel". I dodawał: "Trzeba wiedzieć, jak rozmawiać z Polakami. Można przekonywać ich, że nie muszą obawiać się muzeum wypędzeń. Ale nie wykrzykując im w twarz, że boją się prawdy. A tak właśnie robiła pani Steinbach".

Medialna burza była jednak dopiero początkiem. Steinbach udało się coś dużo trudniejszego: na kilka dni ta drugoplanowa figura CDU wznieciła małą rewoltę wymierzoną w kanclerz Merkel w łonie obozu chadeckiego. "Co u licha się stało, że dopuszczamy, by nasi najbardziej zasłużeni koledzy, jak Erika Steinbach, byli niesłusznie oskarżani" - napisał w liście otwartym do Merkel długoletni poseł CDU Willy Wimmer. Pomruki niezadowolenia dochodziły z szeregów siostrzanej bawarskiej CSU, której działacze mówili wprost, że nie pozwolą skrzywdzić środowiska wypędzonych. A były chadecki premier Saksonii-Anhalt, Werner Muensch, z powodu "niegodnego obchodzenia się przez panią Merkel z wiernymi członkami partii" złożył nawet partyjną legitymację. Do tego Steinbach wziął w obronę przewodniczący zwykle apolitycznego niemieckiego episkopatu abp. Robert Zollitsch.

Reklama

Dzięki całej sprawie szefowa BdV stała się na moment ikoną dla tych wszystkich, którym nie podoba się chadecja rządzona przez wiecznie lawirującą i flirtującą z lewicą enerdowską panią kanclerz, która nie ma za grosz szacunku dla partyjnego betonu. Ich pozycja była zbyt słaba, by ocalić 66-letnią Steinbach, jednak bunt nie mógł pozostać niezauważony przez panią kanclerz. Pod naporem solidarnych ze Steinbach Merkel musiała zdecydować się na taktyczne posypanie głowy popiołem. W poniedziałek sekretarz generalny partii Ronald Pofalla, jej prawa ręka, wyraził "pełne poparcie i szacunek dla Eriki Steinbach". Dwa dni później w atmosferze peanów na część swojej dalekowzroczności Steinbach poinformowała, że rezygnuje z miejsca w radzie fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie".

A obóz pani kanclerz odczuł skutki tej batalii. Pozostało rozżalenie, które częściowo skanalizowało się w gniewie wobec Polski. "Niepotrzebnie stawialiście kanclerz Merkel pod ścianą. Musimy bardziej sobie ufać, inaczej sami zapędzicie się w ślepą uliczkę" - groził w środę poseł CDU Gunther Krichbaum. Za kultywowanie fobii i podgrzewanie atmosfery dostało się również polskim mediom. Po raz pierwszy też część niemieckiej opinii publicznej otwarcie skrytykowała polskiego pełnomocnika ds. kontaktów z Niemcami Władysława Bartoszewskiego, który był dotąd ze względu na biografię postacią praktycznie pomnikową. Politycy zachowywali jeszcze fason. "Jego niektóre sformułowania dotyczące pani Steinbach idą zbyt daleko" - powiedział przewodniczący Bundestagu Norbert Lammert (CDU). Podobnie wypowiadał się w rozmowie z nami były szef Parlamentu Europejskiego Klaus Haensch. Ale komentatorzy "FAZ" poszli już na całość, nazywając oceny formułowane pod adresem Steinbach przez byłego szefa polskiej dyplomacji "zniesławieniem, którego nikt nie śmie skrytykować, tylko dlatego że Bartoszewski był więźniem Auschwitz".

To ostatnie zdanie ujawnia istotę problemu: spór o Steinbach po raz kolejny pokazuje, jak łatwo sąsiedzi popadają w klincz za każdym razem, gdy zderzają się ich wizje przeszłości. Niemcy już od dawna nie czują się moralnymi pariasami Europy. Uważają, że ich powojenne dzieje to najlepszy dowód na udaną pokutę po okresie hitlerowskim. Coraz głośniej mówią o ofiarach wśród ludności cywilnej podczas alianckich bombardowań niemieckich miast czy o powojennych przesiedleniach. To często trafia w Polsce na ostry sprzeciw. Ten z kolei psuje Niemcom nastrój samozadowolenia.