Światowa premiera "Inventorium śladów", najnowszej produkcji Quayów odbędzie się na 49. Krakowskim Festiwalu Filmowym (29 maja - 4 czerwca). To opowieść o hrabim Janie Potockim, pionierze polskiej literatury fantasy, autorze "Rękopisu znalezionego w Saragossie".

Reklama

Quayowie żyją w cieniu własnej kariery. I dobrze im z tym. Kazali zlikwidować swoją stronę internetową, unikają dziennikarzy, rzadko udzielają wywiadów. Pytani o szczegóły biografii odpowiedzieli amerykańskiemu poecie i krytykowi J.D. McClatchy’emu: "Każdy z nas ma po jednym jądrze w stanie zaniku, a poza tym czujemy nieprzyzwoity pociąg do gęsi". Innym razem twierdzili, że na wypadek kłótni na planie filmowym zawsze trzymają za pazuchą noże. A ich ciała są całe poorane bliznami.

Bliźniaków kręci wszystko co mroczne, dziwaczne i w stanie rozkładu. "Ich filmy cechują zamiłowanie do ożywiania przedmiotów z przeszłością oraz silna fascynacja światem nauki, magią i kulturą. W tym tkwi ich wyjątkowość" - mówi DZIENNIKOWI historyk kina profesor Tadeusz Lubelski. Wygrzebane na pchlich tragach, bezużyteczne śmieci są aktorami w ich krótkometrażowych animacjach. Odkurzają popękane lustra i szuflady, penetrują zatęchłe strychy i piwnice. W nich umieszczają akcję kolejnych filmów. Nic dziwnego, że ich atmosfera jest duszna. A świat przedstawiony odrealniony i przerażający.

Sami zresztą wyglądają jak postacie ze swoich filmów. Wysocy i kościści. Staroświeccy i ponurzy. Ubierają się, jakby mieszkali w wiktoriańskiej Anglii. Szyje przewiązują zwiewnymi szalami, a długie siwe włosy czeszą tak, że przypominają dworskie peruki. Nie sposób ich odróżnić - wyglądają jak para wampirów. Ten mroczny wizerunek jest jednak tylko artystyczną pozą. "Ci tajemniczy artyści tkwiący we własnym, niedostępnym dla innych świecie na co dzień są przeuroczymi, kontaktowymi i bardzo dowcipnymi facetami" - zdradza DZIENNIKOWI Suzie Templeton, laureatka Oscara 2007 za film "Piotruś i wilk". Tylko tyle wiemy o ich prywatnym życiu. Tajemnicą pozostaje, czy mają żony i dzieci, czy także poza filmowym planem skazani są tylko na siebie. Jedno jest pewne - stanowią niezwykły duet, uzupełniają się w każdym calu. "Gdy o czymś opowiadają, jeden drugiemu wchodzi w słowo, kończy za niego zdanie. I mówi dokładnie to, co tamten zamierzał powiedzieć" - opowiada DZIENNIKOWI Zbigniew Żmudzki, prezes słynnego studia filmowego Se-ma-for.

Bliźniacy mało kogo wpuszczają do swojego zagraconego londyńskiego studio Atelier Koninck. To tam konstruują dekoracje i architektoniczne modele oraz kukiełki i marionetki, które grają w ich filmach. Bracia sami animują lalki i przedmioty. "Bliźniacy Quay to taka Zosia Samosia. Nawet z nami współpracują tylko na odległość" - mówi szef Se-ma-fora. Nie ułatwiają sobie pracy technologicznymi nowinkami. Nie sięgają po komputerowe sztuczki i efekty. W studiach animacyjnych potęg Disneya czy Pixara nad dziewięćdziesięciominutowym filmem przez pół roku pracuje nawet kilkaset osób. To korporacyjna robota. Każdy mechanicznie obrabia tylko swoją działkę, nie wiedząc często, czym zajmuje się kolega w boksie obok. Rysownicy wymyślają postaci, graficy je animują, a montażyści sklejają film do kupy. Bracia tyle samo czasu ślęczą nad lalkową piętnastominutówką. Żeby uzyskać efekt zamykania powiek, muszą kilkadziesiąt razy, milimetr po milimetrze, przymykać oko lalki. A każdą zmianę, aż do całkowitego zamknięcia powieki, fotografują. "Musimy dotykać i czuć przedmioty dłońmi, mieć z nimi fizyczny kontakt. Paść na kolana i przesuwać kamerę milimetr po milimetrze. Uchwycić dwie klatki, potem zmieniać ostrość, ustawienia, krzątać się po studio. I tak w kółko. Tak łapiemy rytm" - opowiadali bracia podczas spotkania ze słuchaczami European Graduate School w 2006 r. Poza tym zasad nie mają. "Scenariusz to blef" - mówią. Nie ukrywają, że piszą go tylko po to, by dostać od producentów pieniądze na film.

Tak było też w przypadku "Inventorium śladów". Kilka tygodni trwały zdjęcia w zamku w Łańcucie, dawnej siedzibie Potockich. Obserwowany okiem braci zamek za dnia opanowują zwiedzający. Paradują po nim w śmiesznych muzealnych kapciach, zaglądają w zakamarki. Gości śledzą zabytkowe sekretarzyki i biblioteczki. Ze ścian gapią się na nich portrety rodziny Potockich. W każdym razie tak to wygląda na filmie. Nocą zamek pustoszeje, a wiekowe eksponaty ożywają. Książki i zegary wariują. Zdezelowane krzesła, które pamiętają historię sprzed stuleci, wykonują pijany taniec w rytm jazgotliwej muzyki Krzysztofa Pendereckiego i tupotu końskich kopyt. Ktoś je obserwuje. To duch Jana Potockiego. Istne szaleństwo. Ale jest w nim metoda. "Z wyobraźni braci Quay wykluwa się opowieść o historii Potockiego. Oryginalna i piękna filmowa opowieść o twórcy pokazana jest przez pryzmat fascynacji jego dziełami" - mówi profesor Lubelski.

Skąd ich zainteresowanie Polską? Zaczęło się już w latach 60. "Kafka, co to jest kafka?" - zastanawiali się bracia Quay, gdy zobaczyli czarno-biały plakat Romana Cieślewicza, na którym pojawiły się dwa obco dla nich brzmiące słowa: "proces" i "Kafka". Nim trafili na informację o pisarzu Franzu Kafce, przegrzebali tomy polsko-angielskich słowników. Ostatnio szaleją na punkcie Stanisława Lema. W "Masce" pokażą autorską wizję historii robotnicy, która na zlecenie władz musi uwieść i zamordować nieprzychylnego państwu naukowca. Bez dwóch zdań to będzie Lem bardziej odjechany niż ten z "Solaris" Tarkowskiego. Premierę filmu zaplanowano na październik. Quayowie chcą też nakręcić "Sanatorium pod Klepsydrą". Będzie to trzeci po "Instytucie Benjamenta" i "Stroicielu trzęsień ziemi" pełnometrażowy film braci, w którym obok animacji pojawią się aktorzy. "Gdybyśmy mieli zrobić z tego samą animację, zajęłoby to nam pięć lat. No, chyba że dostalibyśmy kogoś do pomocy. Ale nie jesteśmy zainteresowani pomocą" - mówili bracia Quay po premierze "Stroiciela".

Reklama

Razem zgarnęli kilkanaście nagród na najważniejszych festiwalach filmowych, m.in. w San Francisco, Locarno i francuskim Annecy. "Ulica krokodyli", jedno z ich sztandarowych dzieł, otrzymała nawet w 1986 r. nominację do Złotej Palmy dla krótkiego metrażu.

Dziś ich pokręcone animacje to już klasyka. Teledyski i reklamy puszczały stacje telewizyjne na całym świecie. Przez lata robili jeden komercyjny projekt rocznie, aby zarobić na utrzymanie studia. Kręcili spoty dla Coca-Coli czy producenta chrupków Skip’s. Teledysk do hitu "Sledgehammer" zamówił u nich w 1986 r. Peter Gabriel. Dekoracje do klipów, filmów i spektakli teatralnych, lalki oraz projekty ich autorstwa znajdują się w wielu stałych kolekcjach muzealnych, m.in. w londyńskim Museum of the Moving Image.

Choć nigdy nie należeli do mainstreamu, to ich awangardowe projekty przecierały szlaki młodym adeptom sztuki animacji. "Autorzy tacy jak Tim Burton, Suzie Templeton czy Nick Park, twórca <Wallace’a i Gromita> wiele zawdzięczają Quayom. Dzięki ich sukcesom film lalkowy przeżywa dziś swój renesans" - mówi Zbigniew Żmudzki. "A bracia Quay jako specjaliści od artystycznej animacji pchają tę dziedzinę do przodu".