1937 r., zaginięcie Amelii Earhart

Amelia Earhart już za życia stała się legendą lotnictwa. Była pierwszą kobietą, która samotnie przebyła Atlantyk. I to w czasach, gdy samoloty były zawodnymi, prymitywnymi konstrukcjami. "Królowa Przestworzy" dostała order od prezydenta USA Herberta Hoovera, przyjaźniła się z Eleanor Roosevelt i reklamowała papierosy Lucky Strike. Gdy 2 lipca 1937 r. o północy wspólnie z nawigatorem Fredem Noonanem startowała z Lae na - wówczas należącej do Australii - Nowej Gwinei, by po raz pierwszy okrążyć Ziemię, patrzył na nią cały świat.

Reklama

Po 1,3 tys. km lotu z maszyną urwał się kontakt radiowy. Wcześniej Earhart raportowała o kończącym się paliwie, sugerowała też utratę orientacji w terenie. Po jej zniknięciu Waszyngton wydał na poszukiwania swojej bohaterki 4 mln dol. Bezskutecznie.

Nigdy nie udało się natrafić choćby na ślad po pilotce. Nie znaleziono również szczątków samolotu. Pojawiły się za to liczne spekulacje i teorie spiskowe. Earhart miała rzekomo mieszkać w USA pod zmienionym nazwiskiem. Zostać pojmana przez Japończyków, a nawet dokonać żywota jako rozbitek na jednej z wysepek na Pacyfiku.

1945 r., pięć bombowców typu Avenger



Ta historia rozsławiła legendę o trójkącie bermudzkim. Jak bowiem bez udziału sił nadprzyrodzonych wyjaśnić jednoczesne zniknięcie pięciu bombowców przy dobrych warunkach pogodowych?



Reklama

Maszyny typu Avenger wystartowały na lot szkoleniowy z bazy w Fort Lauderdale na Florydzie. Lotnicy dokonali zaplanowanego próbnego bombardowania i zamierzali wracać do bazy. Jednak kontrola lotów zaczęła rejestrować dziwnie komunikaty. - Oba moje kompasy przestały działać. Nie wiem, jak dotrzeć do Fort Lauderdale - meldował dowodzący eskadrą płk Charles Taylor, doświadczony instruktor z 2,5 tys. przelatanych godzin na koncie. - Cholera, gdybyśmy tylko mogli lecieć na zachód, dolecielibyśmy do domu - mówili do siebie przez radio piloci.

Dlaczego nie mogli? Nie wiadomo do dziś. Wiadomo natomiast, że samoloty rozbiły się tuż po tym, jak skończyło się paliwo. Do tej pory nie ma pewności, gdzie znajdują się ich wraki ani co zmyliło doświadczonych pilotów podczas prostego lotu szkoleniowego.

Reklama

1947 r., "STENDEC"

Tragedia małego cywilnego samolotu typu Star Dust nad chilijską częścią Andów 2 sierpnia 1947 r. do dziś pobudza wyobraźnię badaczy katastrof. Najbardziej zagadkowa jest ostatnia wiadomość wysłana przez pilotów morsem: "ETA SANTIAGO 1745 STENDEC". Pierwsze trzy człony oznaczają tyle, co "spodziewany czas przylotu do Santiago - godz. 17.45".

Tajemnicę słowa "STENDEC" załoga zabrała do grobu. Pojawiło się wiele interpretacji. Najbardziej prawdopodobna mówi, że nadawca omyłkowo popełnił błąd i rozdzielił na pół literę "R" (w alfabecie Morse’a ".-."), uzyskując w ten sposób "EN" (". -."). "STR DEC" mogło zaś znaczyć "zaczynamy schodzić do lądowania". Jednak taki skrót nie był stosowany w nomenklaturze lotniczej, a pilot był zawodowcem z setkami godzin przelatanych także w mundurze brytyjskich RAF.

Mimo bliskiej odległości od lotniska wrak samolotu został odnaleziony dopiero po 51 latach. Badania wykazały, że podczas zetknięcia z ziemią silnik maszyny ciągle pracował. Przyczyny i okoliczności tragedii, a także znaczenie terminu "STENDEC" pozostają zagadką do dziś.

1972 r., ił-18

Wypadek pasażerskiego iliuszyna sowieckich linii Aerofłot pozostaje nieznany z zupełnie innych przyczyn niż poprzednie katastrofy. Ił-18 był dumą radzieckiej techniki.



W latach 60. bito na nim kolejne rekordy długości i wysokości lotu. Jako hit eksportowy ZSRR latał w liniach lotniczych wielu krajów demokracji ludowej. Do dziś zresztą korzystają z niego siły powietrzne Indii, Korei Północnej i Rosji. Tymczasem 2 października 1972 r. zdarzyło się coś, co nie miało prawa się zdarzyć. Iliuszyn ze 118 osobami na pokładzie wystartował z czarnomorskiego kurortu Soczi, aby po trzech kilometrach wbić się w wodę na oczach tysięcy ludzi. Przyczyny wypadku pozostały nieznane. Nie udało się również wydobyć czarnej skrzynki.

1999 r., lot 990

Czy pilot mógł popełnić samobójstwo, prowadząc pasażerskiego boeinga 767 z 217 osobami na pokładzie? To jedyne wyjaśnienie tragedii, do jakiej doszło 31 października 1999 r. Maszyna egipskich linii Misr lil-Tajjaran (znanych też jako EgyptAir) leciała z Los Angeles do Kairu. 59-letni Gamil Al-Batuti pełnił na pokładzie funkcję pierwszego oficera. Podczas pobytu w USA miał nieodpowiednio potraktować jedną z lokatorek hotelu. Na rok przed emeryturą groził mu za to zakaz lotów za ocean. W pewnym momencie Al-Batuti prosi kapitana Adela Anwara, by ten pozwolił mu pokierować maszyną. Pilot początkowo oponuje, ostatecznie wyraża zgodę. W pewnym momencie pasażerski gigant obniża lot pod bardzo ostrym kątem. Gdy w ciągu 36 sekund traci niemal 3 kilometry, zaniepokojona wieża próbuje wezwać pilota. Bezskutecznie - maszyna po chwili runęła do Atlantyku nieopodal wyspy Nantucket. Gdy potem odnaleziono rejestrator rozmów, wyjaśnienie sprawy tylko się skomplikowało. Al-Batuti zaczął pikować, powtarzając przy tym 11-krotnie "ufam Bogu", gdy jego kolega z kokpitu Anwar wyszedł do toalety. "Gamil, co się dzieje?" - spytał po powrocie. Chwilę później maszyna zgasła. "Co jest, wyłączyłeś silniki?" - pytał spanikowany Anwar. 13 sekund później boeing uderzył w wodę.

Analitycy zajmujący się wyjaśnianiem katastrof lotniczych nie mają złudzeń: mimo rozwoju techniki nie ma szans na uniknięcie wypadków, które pozostawiają po sobie jedynie znaki zapytania. Airbus, który spadł do Atlantyku, należał do najbezpieczniejszych i najbardziej wyrafinowanych maszyn. W innych opisywanych przypadkach również trudno mówić o banalnych brakach konstrukcyjnych czy ewidentnych błędach pilotów. Każdy z takich wypadków przypomina jedynie o nieprzewidywalności poruszania się najbezpieczniejszym środkiem transportu, jakim jest samolot.