Joanna Miziołek: Po ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego 37 polskich eurodeputowanych straciło pracę. Pan znalazł się w takiej sytuacji w roku 2001. Miał pan piękną kartę opozycjonisty, był działaczem "Solidarności" internowanym w czasie stanu wojennego. Ale po rozpadzie AWS znalazł się pan poza Sejmem. Jak wspomina pan pierwszy dzień bez polityki?
Jan Rulewski*: To było dla mnie wielkie zaskoczenie. Na tyle duże, że szybko chciałem zapomnieć o porażce i przejść nad tym do porządku dziennego. Musiałem stanąć na nogi i normalnie żyć. Dlatego zaraz po ogłoszeniu wyników, jak gdyby nigdy nic, zabrałem żonę na koncert do filharmonii. Następnego dnia wróciła smutna rzeczywistość i pojawili się ludzie, którzy zamiast pomocy ofiarowali mi współczucie.

Reklama

Kadencja 2001/2005 była politycznym trzęsieniem ziemi. Z 460 posłów poza Wiejską znalazło się 270 polityków. Pan wśród nich. Dlaczego się panu nie udało?
Dla mnie było to nie tyle polityczne trzęsienie ziemi, ile zaskakująca porażka. Tamtą kadencję uważałem za najlepszą dla mnie. W 1999 r., za rządów Buzka, podczas reformy administracyjnej walczyłem o powstanie województwa kujawsko-pomorskiego, którego pierwotnie w ogóle miało nie być na mapie. Ostatecznie udało mi się je obronić. Pamiętam, że wtedy nawet cicho poparł mnie Bronisław Geremek, który złamał dyscyplinę wobec klubu i w głosowaniu wstrzymał się od decyzji. Poza tym znany byłem z ustawy kominowej. Miałem nadzieję, że moja praca zostanie doceniona. Ale, jak się okazało, to nie wystarczyło, żebym został posłem, bo AWS nie uzyskała nawet 5 proc.

Jak na porażkę zareagowała pańska rodzina?
Najbliżsi dyskretnie usunęli się w cień. Unikali komentowania. Kiedyś podsłuchałem, jak żona prosiła ludzi, by zadzwonili później. Bo nadal mnóstwo osób zgłaszało się do mnie z prośbami o interwencje poselskie. Myśleli, że zostałem wybrany. Pamiętam, żona bardzo się wtedy załamała, miała urlop wychowawczy, a ja utrzymywałem dom. Na szczęście dzieci były na tyle małe, że nie rozumiały, iż tata stracił pracę.

Był taki moment, kiedy brakowało panu pieniędzy?
Wypruwałem sobie żyły, żeby zarobić na chleb. Choć byłem wielkim wojownikiem o wolne soboty, łamałem swoje zasady - pracowałem w każdą sobotę i niedzielę. Czyż nie okłamywałem sam siebie? Czyż nie byłem obłudny?

Reklama

Jak pan znalazł zajęcie?
Zaraz po przegranych wyborach przeszedłem na działalność gospodarczą. Kiedyś jako trybun przekonywałem ludzi, by zakładali własne interesy, gdy stracą pracę. Chciałem udowodnić, że moje słowa mają oparcie w czynach. Musiałem to pokazać opinii publicznej, bo ciągle czułem się wojownikiem o wiarygodność polskiej demokracji.

Jak wyglądało pana życie? Jaki był ten własny pomysł gospodarczy?
Z podziemia wyniosłem znajomość technik poligraficznych, założyłem więc jednoosobowy zakład naprawiania kserokopiarek. To była brudna robota, moja praca polegała na czyszczeniu sprzętu. Zajmowałem się serwisowaniem maszyn, pucowałem je na kolanach odkurzaczem. Pamiętam sytuację, kiedy moja firma została wynajęta do naprawiania kopiarki w gimnazjum. Wtedy jedna z nauczycielek powiedziała do mnie: "Wie pan co, wszystko sobie wyobrażałam, ale że znany polityk będzie klęczał u moich stóp i czyścił maszyny, o tym nawet nie śniłam". Siedziała na fotelu i zwyczajnie zgłupiała, bo Jan Rulewski klęczał przed nią i był wdzięczny, że dała mu pracę.

Miał pan poczucie, że to niesprawiedliwe, że powinien pan dostać coś od państwa?
Nigdy nie bałem się pracy fizycznej. Wcześniej, w okresie komuny, byłem taksówkarzem. I to było bardziej uwłaczające niż serwisowanie maszyn w wolnej Polsce. W taksówce wyśmiewali się ze mnie i mówili: "Patrz, ten Rulewski wojownik teraz przyjmuje ode mnie napiwki", albo kpili: "Źle mnie pan zawiózł, nie zapłacę i tak pan nie zgłosi tego na milicję". Drwili ze mnie i traktowali mnie jak lokaja.

Reklama

W wolnej Polsce oskarżono pana o nielegalne drukowanie książek. Dlaczego?
To był okres, kiedy kandydowałem na prezydenta Bydgoszczy. Jedna z gazet opublikowała informacje o tym, że nielegalnie drukuję książki, pomijając prawa autorskie. Te oskarżenia były prowokacją ze strony moich przeciwników politycznych. Zresztą nie pierwszą. Wcześniej Jerzy Urban przyznał na łamach "Nie", że na lewo, bez rachunku, chciał ode mnie kupić kopiarki. Oczywiście został odprawiony.

Prawda była prosta - do mojego zakładu przychodzili studenci i chcieli kserować książki. Okazało się, że rzeczywiście do ksera trafił jeden z podręczników. I pod tym pretekstem chciano mnie wyeliminować z wyborów. Ostatecznie nic nie znaleziono i śledztwo zostało umorzone. Jednak moja żona, przytłoczona tym wszystkim, próbowała popełnić samobójstwo. Skończyło się to dla mnie kolejną traumą.

Zmieniły pana jakoś te lata bez polityki?
Serwisowanie kserokopiarek wymagało częstych wyjazdów. Dzięki temu zobaczyłem jak założenia Unii Wolności, w której kiedyś byłem, wyglądały od strony praktyki w Polsce lokalnej, samorządowej. To przekonało mnie, że miałem rację występując z klubu, gdyż rzeczywiście UW nie konfrontowała swoich, jakże słusznych i pięknych konstrukcji myślowych i legislacyjnych z życiem.

Co dokładnie pan zobaczył? Jakie założenia były nie do zrealizowania?
Unię Wolności oceniłem z punku widzenia osoby prowadzącej własny biznes. Na pewno mogę zarzucić UW godzenie się na niesprawiedliwość społeczną. Szybko dostrzegłem, że nadmiernie promowany jest kapitał, przy ignorowaniu praw pracowników do wynagrodzenia, do godnego życia. To nie szło w parze z polityką społeczną, której ja hołdowałem.

Jakiś przykład?
Kiedyś byłem na przyjęciu u pewnego bankiera. Grały dwie orkiestry wojskowe, nie wiem, jakim cudem ściągnięte, lała się wóda, koniaki. Było mnóstwo jedzenia. Jak się później okazało, wszystko to wliczono w koszty działalności przedsiębiorstwa. Z kolei robotnikom nakładano popiwek na wodę mineralną. Nie wytrzymywałem ten sytuacji. Pokojowo rozstałem się z klubem. Skoro członkowie Unii Wolności mówili o prywatyzacji, o wolnym rynku, czemu nikt z nich nie sprawdzał, jak to działa w praktyce? Dochodziło do nadużyć, a w końcu do powstania swoistego geszefciarstwa, które ukrywa rzeczywistych właścicieli. UW po prywatyzacyjnej obłudzie poniosła zasłużoną karę. Bo nie widziała ludzi. Widziała tylko procesy i wzory.

Do momentu zostania senatorem PO był pan poza polityką w sumie 6 lat. Jak zachowywali się wtedy pana koledzy z parlamentu?
Nie miałem żadnych propozycji ze strony tzw. przyjaciół. Choć zaraz po wyborach zadzwonił do mnie były wojewoda bydgoski Wiesław Olszewski. Zaoferował mi serwisowanie maszyn. Mój związek "Solidarność" nabrał wody w usta, być może jeszcze przeżywał fakt, że byłem w AWS-ie. Nic mi nie zaproponował.

Ironia losu? Pan działał w komisji polityki społecznej, a panu nie udzielono pomocy.
(Śmiech) To prawda pomocy społecznej mi nie udzielono. Uważałem, że zdołam to wszystko wytrzymać, a państwo demokratyczne nie powinno stosować protekcji. I tak kolejne wybory przegrywałem, topiąc zarobione pieniądze. W wyborach 2001 r. straciłem 30 tys. złotych, które oszczędziłem z apanaży poselskich. Później kolejne wybory i kolejne stracone pieniądze - już z zarobków na samozatrudnieniu. Kolejne coraz mniejsze, aż w ostatnich wyborach otwarcie powiedziałem, że mogę jedynie zaoferować 5 tys. swoich własnych pieniędzy.

Czy dostał pan odprawę, gdy nie dostał się pan po raz pierwszy do Sejmu?
Tak. Choć starczyła tylko na trzy miesiące życia, bo wtedy była chyba odpowiednikiem trzech pensji. Teraz to odpowiednik jednej pensji, bo premier Tusk co chwilę ścina odprawy. Platforma nawet w deklaracjach programowych mówiła o oszczędzaniu, poczynając od biletów autobusowych, kończąc na obniżaniu odpraw oraz środków na biura poselskie i senatorskie. W gruncie rzeczy nie ma przyrostu wynagrodzeń. Cięte są też wydatki na spotkania i wyjazdowe posiedzenia komisji spraw zagranicznych. Tusk rzeczywiście realizuje program oszczędnościowy. Nie mam żalu.

Jednym słowem następuje teraz pogłębianie politycznej biedy. Uważa pan senator, że zmierzamy w dobrym kierunku?
Nie. Mówiłem nawet o tym na spotkaniu z premierem. Owszem, oszczędne państwo tak, ale nie dziadowskie. Mądra polityka w XXI w. nie polega na tym, żeby tylko oszczędzać. Bo może jednak lepiej wykonywać więcej zadań? To był mój odwieczny spór z profesorem Balcerowiczem. Rozwinięte kraje - i te z wielkimi, i te z małymi podatkami - stawiają na duży udział pracy dodanej oraz kładą nacisk na to, aby dobrze płacić pracownikom. Polska korzysta z taniej siły roboczej. To działało przez jakiś czas, aż ludzie zaczęli uciekać z kraju. Przestali się utożsamiać z państwem, a Polska przestała być dla nich ojczyzną.

Ma pan jakiś pomysł dla byłych posłów, którzy zostali bez środków do życia?
Niech założą związek zawodowy w Sejmie! (śmiech) Panowie powinni się zebrać kupą, a nie działać samotnie w ramach swoich orientacji politycznych. Najlepiej, żeby stworzyli stowarzyszenie o nazwie np. "konwent poselski", czyli "staruchy", albo "włodarze RP wyciągają rękę" czy "seniorat parlamentarny dla ludzi, którzy się wysłużyli". Oczywiście mówię to z przekorą.

Jak pan znalazł się znów w polityce?
Prowadziła do tego długa droga. Najpierw w 2005 r. PiS ustami młodych radnych proponowało mi, abym uczestniczył w ich kampanii wyborczej. Nie ukrywam, że partia odpowiadała moim zapatrywaniom ideowym, bo podobnie jak ona chciałem walczyć z korupcją, byłem zwolennikiem solidarnego społeczeństwa, a zarazem wielkim przeciwnikiem korporacjonizmu. Powiedziano mi, że na 99 proc. znajdę się na pierwszym miejscu na liście.

Ale tak się nie stało. Dlaczego?
Jeden z liderów PiS, Adam Lipiński, powiedział, że nic z tego nie będzie i nie tylko nie dostanę "jedynki", ale w ogóle nie znajdę się na liście. Nie chciał zdradzić dlaczego.

Mijają dwa lata i jednak znajduje się pan na listach Platformy. Kto wtedy podał panu rękę?
Wiem tylko tyle, że Donald Tusk przychylił się do mojej kandydatury. Nie analizowałem dlaczego, bo myślałem, że skoro nazywam się Jan Rulewski, to mam już wydreptaną ścieżkę.

Wraca pan na Wiejską. Jak ludzie reagowali?
Przyjęto mnie z sympatią. Właściwie to ubolewano nad moją kondycją, kiedy nie byłem na Wiejskiej. Współczuli mi, że musiałem się zajmować naprawianiem maszyn. Chociaż kiedy byłem poza Sejmem, nikt nie pytał, w czym może mi pomóc. Może dlatego, że wielu z nas znalazło się w takiej sytuacji. Całe środowisko Unii Wolności.

A były jakieś ironiczne uśmiechy?
Nie. Teraz nadal wraca się pogląd, że moje życie polityczne zaczęło się i skończyło na wydarzeniach bydgoskich, gdzie w 1981 r. zostałem pobity przez ZOMO. Bardzo się na obrażam na takie stawianie sprawy. To był przypadek w robocie. Tak naprawdę wszystko poza tym incydentem było celową i przemyślaną walką. Tutaj dostrzegam ironię. Schetyna do mnie mówi: "Jasiu, ja się o ciebie strasznie bałem. Musiałem za ciebie strajkować, kiedy w Bydgoszczy cię prali".

Gdy startowałem w wyborach, znajomi robili propagandę wokół mojej osoby. Zdarzyło się, że osoba namawiana na głosowanie na mnie, bydgoszczanka, powiedziała: "My mamy głosować na tego smolucha, co czyści kopiarki?". Niewątpliwie, niektórzy na karcie wyborczej dopisywali sobie "doradca", a ja napisałem szczerze: mechanik. Nie dziwi mnie, że nowe pokolenie, które jest przywiązane do tytułów, pozycji, kariery, uważało to za degradację.

Byli tacy politycy, którzy ciepło pana przyjęli po powrocie do parlamentu?
Po długiej przerwie w polityce ludzie, którzy wracają na Wiejską, przestają się liczyć. Nie mają doświadczenia i kwalifikacji do obejmowania różnych stanowisk np. w komisjach. I tu muszę przyznać, że Grzegorz Schetyna pomógł mi i powiedział: "Nie zapominajcie o Rulewskim". Poza tym znalezienie się na listach PO wymagało zgody Tuska. Dlatego mówię, że Platforma mnie przytuliła do piersi, podczas gdy inne partie, jak np. PiS, gdzie już byłem na liście, zachowały się inaczej. I to jest fajne. Często kiedy na różnych oficjalnych spotkaniach przedstawia się mnie: legenda "Solidarności". Zaraz poprawiam rozmówcę i dodaję: "Ale jednak jeszcze żywa". Bardzo boję się tego, że mógłbym stać się obiektem muzealnym.

*Jan Rulewski, opozycjonista, wieloletni działacz związkowy, członek NSZZ "Solidarność", przewodniczący bydgoskiej "S". Poseł na Sejm I, II i II kadencji, od 2007 r. senator wybrany z list Platformy Obywatelskiej