Początek kwietnia tego roku. W obskurnej sali siedzi piętnastu dziennikarzy. Wśród nich ja. Czekamy na spotkanie i wywiad z miejscowymi władzami oraz lokalnymi komendantami armii i policji afgańskiej. Międzynarodowe towarzystwo, znając panujące w Azji zasady, zgodnie z którymi na spotkanie umówione na 10 rano nikt nie przychodzi wcześniej niż o 10:30, komentuje ostatnie wydarzenia w Afganistanie. Nikt nie spodziewa się, że budynek jeszcze przed chwilą szczelnie obstawiony przez uzbrojonych afgańskich żołnierzy może wpaść w ręce talibów. Dopiero gdy zza okna dobiegają głośne serie z AK-47, a do sali z impetem wdziera się oddział zamaskowanych rebeliantów, dociera do mnie, że znalazłem się w pułapce. Talibom, którzy na oślep biją kolbami swoich zakładników, szybko udaje się sterroryzować całą grupę. Już po chwili wleką mnie na zewnątrz.
Zaskoczony tym, co się dzieje, próbowałem zachowywać spokój. Co bardziej doświadczeni korespondenci wiedzieli, że w takich sytuacjach lepiej nie próbować odgrywać roli bohatera, ponieważ można ściągnąć nieszczęście na resztę. Jeńców było aż nadto, więc talibowie część mogli zastrzelić. Choćby po to, by jeszcze bardziej sterroryzować pozostałych. W pierwszych chwilach najważniejsze było to, by przeżyć jak najdłużej. Jak się później dowiedzieliśmy: właśnie pierwsze godziny porwania są kluczowe dla dalszego losu zakładnika. Jeśli uda się przetrwać tę fazę, później może pojawić się choć nikły cień szansy na uwolnienie lub ucieczkę.
Z długimi lnianymi workami na głowach po kolei wyprowadzano nas przed odrapany piętrowy budynek. Wszystko odbyło się z charakterystyczną dla napastników nerwowością, która miała podsycić nasz strach. Nakręcić atmosferę.
Rzucono nas na ziemię i kazano klęczeć. Nic nie jestem w stanie dojrzeć, ale czuję lufę AK-47 na karku i słyszę, że moi współtowarzysze po kolei wrzucani są do wnętrz samochodów zaparkowanych przed budynkiem. Po chwili ktoś szarpie mnie za ramię i prowadzi w stronę jednego z pojazdów. Dostaję się do środka, o mało nie łamiąc sobie nóg. Nic nie widząc, ląduję na ciałach innych jeńców. Po chwili ruszamy. Jazda odbywa się w szaleńczym tempie, co chwila zakręcamy, mam wrażenie, że kierowca chce, byśmy stracili orientację w terenie. Samochód zatrzymuje się kilka razy, na każdym przystanku pozostawiając po dwóch jeńców. W końcu z samochodu wyrzucają i mnie. Teraz klęczę przed górą kamieni. Ktoś zrywa mi worek z głowy. "A teraz psie zginiesz. To miejsce, gdzie kończy się twoje życie" - ryczy jeden z porywaczy swoją łamaną angielszczyzną.
Przymierza się do strzału, ale ten nie pada, choć wciąż czuję lufę blisko głowy. Klasyczny sposób na złamanie psychiki porwanego. Podtrzymywanie ciągłego niepokoju i niepewności powoduje bierność. Człowiek zamienia się w poddającą się wszystkiemu bezbronną istotę.
Nagle ktoś znowu zakłada mi worek na głowę. Powtarza się jazda samochodem. Tym razem trwa dłużej. Wysiadamy i od razu pchają mnie w kierunku drzwi jakiegoś budynku. Przez grubą warstwę lnu widzę tylko bardzo niewyraźne kształty. Talib szarpie mnie za ramię i wlecze za sobą po krętych drewnianych schodach. Kilkakrotnie wpadam to na barierkę, to na przeciwległą ścianę. Tracę zupełnie orientację. Rzucają mnie pod kamienną ścianę. W pomieszczeniu śmierdzi. Na cały regulator gra mały magnetofon. Hałas ogłusza, ale dla talibów nie liczy się jakość. Przez cały dzień słuchają kaset ze śpiewami chórów pozbawionych jakiegokolwiek podkładu muzycznego. Irytujący dźwięk religijnych śpiewów a capella. Nie znam pasztuńskiego, ale jak mantra powtarzają się w nich słowa "islam" i "taliban". W hałasie rozpoznaję, że nie trafiłem tu sam, ale jest ze mną kilku moich towarzyszy.
Talibowie zaczynają znęcać się nad nami. Kopniaki i razy mieszają się z obelgami pod adresem Zachodu. Najgorsze są jednak fałszywe egzekucje. Uczucie chłodu lufy AK-47 na karku czy skroni mrozi krew w żyłach. Myślę, że od porwania minęła już dobra godzina. Zabrano mi zegarek, jestem związany, a w atmosferze terroru szybko traci się rachubę czasu. Klęczę jakiś czas pod ścianą, aż nagle znów ktoś szarpie mnie za ramiona, zdejmuje worek z głowy i rzuca przed oblicze taliba lepiej ubranego od innych. To komendant. Bardzo kiepską angielszczyzną wyzywa mnie od "polskich psów" i retorycznie pyta, po co pchałem się do ich kraju. Próbuję wybadać, o co chodzi porywaczom. Czy zostaliśmy porwani dla pieniędzy, a nasi oprawcy to zwykli bandyci? Czy też to jedna z działających w tym regionie grup rebelianckich, która chce za mnie wytargować ustępstwa polityczne od polskiego rządu? Zamiast odpowiedzi na moje pytania dostaję mocnego kopa w klatkę piersiową. Komendant już nie chce ze mną rozmawiać. Znowu czyjeś toporne ręce nakładają mi na głowę worek. Słyszę, że oprawcy zajęli się innymi jeńcami, więc korzystając z okazji, próbuję oswobodzić się z worka. Zauważa to jeden ze strażników. Za karę naciska mi go jeszcze głębiej na głowę i rzuca mnie pod głośnik, z którego sączą się egzotyczne śpiewy rodem z pakistańskich medres. Tkwię tak dłuższy czas. Fatalnej jakości dźwięk świdruje mi mózg. Moje ucho jest kilka centymetrów od membrany głośnika. Jestem bliski obłędu. Przebywam w niewoli ledwie od paru godzin, a już jestem wyczerpany. Cały czas w nieludzkim napięciu. Myślę, że po tygodniu takiego traktowania będę zdolny podpisać i powiedzieć wszystko.
Talibowie znudzeni pilnowaniem i torturowaniem jeńców wymyślają nową "zabawę". Znienacka podrywają się, strzelając z kałasznikowów, i krzyczą, że nadjeżdżają Amerykanie. To jednak tylko prowokacja. Po chwili przestają strzelać i widząc konwulsje porwanych, u których pojawił się ułamek nadziei na odzyskanie wolności, zaczynają porykiwać ze śmiechu. Potem polewają nas zimną wodą z wiader. Po kilku godzinach dają pić i jeść. Nikt nas nie zamierza rozwiązywać. Pijemy z miski podstawionej przez jednego z porywaczy. Gdyby odsiecz, z której naśmiewali się talibowie, rzeczywiście nie nadeszła, tak mogłyby wyglądać moje następne miesiące.
Miałem więcej szczęścia. Porwanie, w którym brałem udział, było jedynie z góry ukartowanym finałem szkolenia dla dziennikarzy organizowanych przez polskie wojsko. Choć pasztuńskie narzecze w ustach "mudżahedinów" było tylko nic nieznaczącym bełkotem, tortury imitacją prawdziwych represji, a w roli afgańskich bezdroży wystąpiły pola pod Kielcami, to uczucie niepewności, rezygnacji i niemocy towarzyszące porwaniu były jak najbardziej prawdziwe.