Nie jest tak, że przez całe życie byłem wielkim fanem Michaela Jacksona, chociaż miałem ku temu pewne predyspozycje. W wieku trzech, czterech lat, z tego co pamiętam i co mówili mi rodzice, głównie interesowałem się komiksami "Yans" i płytami gramofonowymi. W pierwszej przeszukanej przeze mnie stercie płyt winylowych, należącej do znajomych moich rodziców leżało "Bad" - najprawdopodobniej rosyjskie wydanie z firmy Miełodia. Okładka była całkiem ciekawa, pomimo zdjęcia zamiast kolorowego rysunku. Ja jednak miałem wtedy cztery lata i dużo bardziej interesowała mnie muzyka do filmu "O dwóch takich, co ukradli księżyc" w wykonaniu Lady Pank. Mniej więcej w tym samym okresie zobaczyłem wideoklip do "Bad". Do dziś nie mogę rozstrzygnąć, czy był to pierwszy, czy drugi teledysk, jaki zobaczyłem w życiu, ale coś mi świta, że najpierw zaliczyłem chyba "Lullaby" The Cure. Tak czy siak, podejrzewam, że tę gratkę umożliwił mi Marek Sierocki i jego minutowy blok muzyczny w "Teleexpressie". Pamiętam moment oglądania - skojarzyłem wtedy, że ta podskakująca w jakiejś podejrzanej alejce chuda pani, której towarzyszy grupa ludzi, to ta sama pani z okładki płyty. Tak, na początku byłem przekonany, że Michael Jackson to dziewczyna. Proszę się nie śmiać, jeśli ma się cztery lata, jest 1987 rok i mieszka się na mazurskiej wsi z mamą, tatą i czarno-białym telewizorem, to ma się chyba prawo do poglądu, że osoby z długimi włosami i pomalowanymi oczyma to bez wyjątku dziewczyny.

Reklama

Zapytałem więc mamy, kim jest ta skacząca kobieta w skórzanej kurtce. Odparła, że to nie pani, tylko pan, taki piosenkarz, który nazywa się Michael Jackson. "Michael Jackson" - powtórzyłem i - tak jak niewiele wówczas ode mnie starsza piosenkarka M.I.A. oraz prawdopodobnie setki milionów ludzi na całym świecie - w ten sposób wypowiedziałem pierwsze dwa słowa w języku angielskim. Zaintrygowany obcym językiem, spytałem się również mamy, o czym śpiewa piosenkarz. Mama, z racji nieznajomości języka angielskiego, nie wiedziała. Nie pamiętam już, kto wiedział, ale ten uczynny ktoś wytłumaczył mi, że Michael Jackson śpiewa o tym, że jest zły. Facet ubrany jak dziewczyna, który śpiewa, że jest zły i potrafi namówić kilkanaście osób, aby wykonywały dokładnie te same ruchy, co on... Wydało mi się to bardzo intrygujące, ale jednak bardziej intrygujące było "Marchewkowe pole". Wkrótce zresztą miała przyjść moja wielka miłość do zespołu Europe i Jackson jakoś zszedł na dalszy plan.

W 1989 roku przeprowadziliśmy się ze wsi do miasta Nidzica, a rok później tata kupił odtwarzacz wideo i antenę satelitarną. Antena pokazała mi MTV. Rychło w czas, bo swoje płyty wydały wtedy dwa zespoły, które stały się na długo moimi ulubionymi, czyli Nirvana i Guns N’ Roses. Okres nauczania początkowego minął pod znakiem fascynacji zwłaszcza tą drugą formacją - prawdopodobnie dlatego, że Axl Rose miał całe ręce w tatuażach, a Kurt Cobain, nawet jeśli miał jakieś, to w ogóle nie było ich widać spod rozciągniętych swetrów. Nie muszę dodawać, że spędzałem całe lekcje matematyki i środowiska pieczołowicie odwzorowując tatuaże Rose’a na własnych patykowatych rękach różnokolorowymi długopisami. I nie muszę dodawać, że Michael Jackson nie miał u mnie wtedy za specjalnie wielkiego respektu. "Dangerous" ukazał się w tym samym okresie, co "Nevermind" i "Use Your Illusion". W przeciwieństwie do Gunsów i Nirvany, teledyski Michaela Jacksona nie były zbyt satysfakcjonujące, jeśli chodzi o tatuaże, rockowy przytup i rockowe darcie ryja. Do Michaela nie przekonał mnie nawet udział Slasha w teledysku do "Give It to Me". Co więcej, trochę mnie zażenował, czułem się, jakbym przyłapał bardzo dobrego kolegę na jakiejś wstydliwej sytuacji. Co więcej, Michael Jackson kumplował się wówczas z Macaulayem Culkinem, a jakoś nie przepadałem za filmem "Kevin sam w domu". Z przyniesionej przez mojego tatę do domu sterty kaset wideo dużo bardziej preferowałem "Akademię policyjną" i "Gremliny". "Kevin sam w domu" był dla mnie wówczas filmem dla dzieci. Tak samo jak muzyka Michaela Jacksona.



Trzy lata później miałem już dziesięć lat i potrzebę większej muzycznej radykalności. Tę lukę idealnie wypełniło pięć pirackich kaset zespołu Metallica. Metallica stała się moim nowym ulubionym zespołem, do tego stopnia, że na swoje dziesiąte urodziny zażądałem koszulki tego zespołu, zauważonej w jakimś sklepie w Bielsku-Białej, gdzie akurat przebywaliśmy z wizytą u cioci. Do dziś pamiętam te koszulki, z czarno-białymi, ziarnistymi nadrukami, uzyskanymi jakimś chałupniczym offsetem, rozwieszone za ladą, pomiędzy resorakami, kasetami z grami na Commodore a proporczykami drużyn NBA. Niestety, tata zadecydował za mnie i zamiast Metalliki wybrał koszulkę Michaela Jacksona. To było jak policzek, a co więcej, stwarzało problemy. Mieliśmy być u cioci jeszcze przez tydzień - kuzyn zaś poinformował mnie, że na podwórkach Bielska panuje nieciekawy zwyczaj zaczepiania ludzi w koszulkach danych wykonawców i zmuszania ich do wymieniania całej dyskografii tychże. Z Metallicą nie miałbym najmniejszego problemu, natomiast z Jacksonem nie czułem się już tak pewnie. Dla bezpieczeństwa, pomimo wyjątkowo gorącego lata, wychodziłem na podwórko, zakrywając koszulkę grubym, wełnianym swetrem.

Michaela Jacksona doceniłem jako osoba pełnoletnia, bo chyba dopiero w tym wieku pojawiają się szanse na to, aby odrzucić myślenie muzycznymi szufladkami i cokolwiek przytępawe deklaracje w rodzaju: nie słucham tego, bo to pop/rap/niepotrzebne skreślić. Po latach kontakt z "Off the Wall" był jak głęboki haust świeżego powietrza - subtelny, ale płynący przez całą płytę powiew euforii po prostu mnie urzekł. To była doskonała muzyka do wmawiania sobie tego, że jest się młodym i szczęśliwym. "Off the Wall" słuchałem podczas jakiegoś upalnego, nudnego, ale mimo wszystko bardzo sympatycznego lata, bodajże po pierwszym roku studiów. Z racji, że z domu na Mazurach wyjechali rodzice, przyjechali koledzy, a skoro przyjechali koledzy, "Off the Wall" w mojej pamięci na zawsze będzie już ilustrowała wydobyte z amnezji pojedyncze stopklatki, w rodzaju wylewającej się z wanny wody, rozbitej na ścianie butelki wina czy... no, nieważne. Piosenki z "Thriller" i "Bad" zresztą były żelaznym repertuarem większości imprez, na których byłem w czasie studiów, nieważne w jakim mieście i z jakimi ludźmi. Wraz z moim powolnym wdrapywaniem się na dorosłość i wraz z powolną atrofią Michaela Jacksona, coraz bardziej dostrzegałem nieśmiertelność jego piosenek.

Chyba rok później pokazano po raz pierwszy w polskiej telewizji dokument Martina Bashira "Żyjąc z Michaelem Jacksonem". Film leciał w dzień powszedni, grubo po jedenastej w nocy, ale następnego dnia okazało się, że oglądali go wszyscy na roku. I chyba nie można tego tłumaczyć tym, że studiowałem dziennikarstwo, a Martin Bashir był wówczas znanym dokumentalistą. Cały świat wiedział, że Jackson ma zdrowotne i psychiczne kłopoty, ale dopiero film Bashira ujawnił to w pełnej krasie. Wszyscy ludzie z mojego roku przyszli na zajęcia z jakimś lekkim skrzywieniem, poczuciem dziwnego ukruszenia świata przedstawionego, którego nie mogli za bardzo opisać. To, że twój idol z dzieciństwa i bohater twoich plakatów okazuje się zwichrowaną umysłowo, potworną wizualnie kukłą, niby nie ma przełożenia na twoje codzienne, zwykłe życie. Ale jednak przez długi czas czujesz lekkie swędzenie, jakby zabrano ci jakiś malutki fragment mięśnia, którego przedtem w ogóle nie czułeś, bo był naturalną częścią ciebie. Pamiętam, co powiedziała wtedy pewna dziewczyna, z którą studiowałem: "On nie jest żadnym pedofilem. Przecież on nie wie, co to jest seks. Nie ma o tym bladego pojęcia. On się tym brzydzi, jak ośmiolatek". Nie pamiętam, jak się nazywała, ale pamiętam to zdanie, i wierzę w nie do dzisiaj. Zdanie "przecież on nie mógłby tego zrobić" padło w kontekście niedobrych uczynków bardzo wielu ludzi. Ale jakoś wierzę, że Michael Jackson nie byłby w stanie skrzywdzić kogokolwiek.

Gdy Michael Jackson umarł, próbowałem chyba skończyć jakiś tekst. Dowiedziałem się o tym z czyjegoś opisu na Facebooku. Było gdzieś wpół do pierwszej. Wstałem i podbiegłem do mojej dziewczyny, która była zajęta zmywaniem makijażu. Musiałem powiedzieć jej chyba cztery razy, że Michael Jackson nie żyje, zanim zrozumiała, o co chodzi. To było zbyt abstrakcyjne, chociaż od kilku lat nie było miesiąca bez wiadomości o jego kolejnej, zdrowotnej zapaści. Od razu włączyłem "Off the Wall" i pomyślałem, że to było strasznie niesprawiedliwe. Człowiek, który nagrywał tak pełne życia piosenki, sam żył w tak smutnym koszmarze, że trzeba było opowiadać o nim dowcipy (jak ten o jedynym soliście, który się rozpadł), żeby obronić się przed jego dłuższą kontemplacją. Michaela Jacksona już nic nie zaboli, i w pewnym sensie cieszę się z tego. Niewiele muzyki na tym świecie pozwala tak skutecznie wmówić sobie, że jest się szczęśliwym, jak jego płyty. Potrzebowałem zgoła 20 lat, aby to sobie uświadomić.