Media już szukają jego następcy. Najprawdopodobniej zostanie nim Aleksander Szczygło, obecny wiceszef kancelarii. Polityk, który nigdy swojego szefa publicznie nie skrytykował i nie zrobi tego także w przyszłości. Niepublicznie zresztą także.

Ale jeśli warto się tą czwartą już (Urbański, Szczygło, Fotyga, Kownacki) zmianą na tym stanowisku zajmować, to nie z powodu obsady personalnej. Minister Szczygło bowiem nie tyle przychodzi do prezydenta, co do niego wraca. Już raz szefem kancelarii był, skąd odszedł na stanowisko ministra obrony w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Wywiad Kownackiego i jego prawdopodobne odejście zamyka ważny okres w historii prezydentury Kaczyńskiego. Okres, kiedy z jednej strony głowa państwa narzeka na otaczające go mechanizmy medialno-polityczne, wskazuje, jak nieuczciwie jest oceniany, ale z drugiej - próbuje na to znaleźć jakąś receptę. Polepszyć organizację pracy własnego zaplecza, poprawić komunikację ze społeczeństwem, wreszcie wprowadzić nowe twarze do najbliższego otoczenia. Teraz ten drugi element odpada. W jakimś sensie prezydent wraca do początku. Porzuca nadzieję na pozyskanie sprawnego PR-owca, który polepszy jego notowania. Kimś takim miał być swego czasu Michał Kamiński, potem właśnie Kownacki. Poprzestaje na otoczeniu się ludźmi wiernymi i zaufanymi, których rozmaite wady i słabości toleruje, bo są mu wierni i lojalni. Tacy jak szara eminencja Pałacu Prezydenckiego Małgorzata Bochenek. I co najważniejsze, którzy odnajdują się w tym dziwnym modelu funkcjonowania ośrodka prezydenckiego, strukturze, która posiada wymieszane cechy urzędu państwowego, klubu dyskusyjnego i scentralizowanej partii politycznej. By poruszać się w takim miejscu, trzeba mieć umiejętność prowadzenia towarzyskich gierek, odporności na chaos, odgadywać humory szefa. I dlatego właśnie wywiad oraz odejście Kownackiego wydają się takie ważne. Bo choć nie opisał on niczego, czego byśmy nie wiedzieli, to fakt, iż się na takie wyznania zdecydował, dowodzi, że on także stracił wiarę, że ktoś tam w końcu chwyci ster. Nie chodzi o to, że koteryjne gry i humorzastość polityka to cechy tylko tej kancelarii. W kancelarii premiera jest podobnie, a Donald Tusk potrafi być wobec swoich ludzi bardzo brutalny. Problem w tym, że tam mimo wszystko mechanizm działa, jest zdolny do politycznego planowania i wdrażania pomysłów, tych tylko wizerunkowych i tych prawdziwych, w życie. A u Lecha Kaczyńskiego nie działa. I jak można rozumieć porażkę Kownackiego, który przychodził do prezydenta z planami wdrożenia czegoś w rodzaju ładu korporacyjnego.

Reklama

FATALNE NOTOWANIA

Na 15 miesięcy przed wyborami prezydenckimi to zły prognostyk dla powodzenia planów reelekcji. Już na półmetku pięcioletniej kadencji podnosiły się przecież głosy, że jeśli Lech Kaczyński chce poważnie myśleć o ponownym wyborze, powinien dokonać poważnych zmian w modelu prezydentury. A przede wszystkim - w modelu komunikowania ze społeczeństwem. Rzut oka na sondaże prowadzi wprost do wniosku, że Polacy działań Lecha Kaczyńskiego nie rozumieją. Zaufanie do niego od miesięcy nie przekracza 30 procent (według CBOS), a nieufność wynosi ponad 50 procent. Często daje to Kaczyńskiemu miejsce w rankingu nawet za politykami bez poważnego zaplecza, jak Marek Borowski. Dystans do Donalda Tuska, zazwyczaj trzeciego w zestawieniu, jest ogromny. Równie źle wypadają oceny prezydenta. W czerwcu osiągnęły dno: tylko 22 procent ankietowanych przez CBOS uznało, że zasługuje on na ocenę dobrą. Według 68 procent należała mu się ocena negatywna. W lipcu drgnęło - zaufanie do 27 procent, nieufność spadła do 59 procent. Co ważne, żadne wydarzenie, żaden, nawet duży sukces, jak choćby zorganizowanie wyprawy czterech prezydentów i jednego premiera do ogarniętej wojną Gruzji, tych wyników znacząco nie zmienia. Wskaźniki czasem drgną o jeden, dwa, pięć procent, ale generalny wydźwięk jest ten sam: prezydent pracuje nie najlepiej.

CZTERY OBIETNICE

Czy tak jest rzeczywiście? Czy Lech Kaczyński naprawdę zawiódł Polaków? Tak wynika z sondaży, ale to nie zwalnia z próby odpowiedzi na pytanie, czy to ocena prawdziwa. Sięgnijmy więc do początku. Do tego, jaką prezydenturę obiecywał Kaczyński w roku 2005. Można wyróżnić cztery główne obietnice. Po pierwsze chciał być strażnikiem pisowskiego projektu IV Rzeczpospolitej. Po drugie - tego, co nazywał Polską solidarną, a co polegało na próbie przekierowania części dochodu narodowego w stronę grup biedniejszych i na hamowaniu prób nadmiernego liberalizowania państwa. Po trzecie miała to być nowa polityka historyczna, godne uhonorowanie ludzi zasłużonych dla walki o wolną Polskę. Po czwarte wreszcie prezydentura aktywna, ośrodek prezydencki pomyślany jako dynamiczny element wpływania na sytuację w kraju, miejsce tworzenia inicjatyw, pomysłów i ustaw, a nie tylko recenzowania i arbitrażu. Takie właśnie tezy da się wyczytać ze wszystkich przedkampanijnych wywiadów i wypowiedzi Lecha Kaczyńskiego i jego ludzi. Czy obietnic dotrzymał? Z wyjątkiem czwartej - raczej tak. Projekt pisowski wspierał z całych sił, zwalczał wszystkie liberalne pomysły. A za takie uważał także niektóre projekty, np. zdrowotne, pojawiające się w rządzie PiS. Ordery i odznaczenia dostali wreszcie niemal wszyscy ludzie zasłużeni dla walki o niepodległość Polski, ci z WZZ, KOR, SKS-ów, "Solidarności" i wielu innych środowisk. Ostatnio - nawet milicjanci represjonowani za wspieranie "Solidarności". Tylko z prezydenturą aktywną nie wyszło, bo inicjatywy w polityce wewnętrznej można policzyć na palcach jednej ręki. Prezydent wolał recenzować, zwoływać rady gabinetowe, czasem nawet łajać. Ale mimo to bilans prezydentury, choć daleki od ideału, nie jest aż tak zły, jak wynika z sondaży. To prezydentura rzeczywiście nierówna, chaotyczna, ale czy aż tak tragiczna, zwłaszcza na tle poprzedników? Bo przy woltach Lecha Wałęsy obecna głowa państwa jest politykiem superprzewidywalnym i ugodowym. Z kolei na tle Aleksandra Kwaśniewskiego wypada pod tym względem gorzej, ale za to nie ciągnie za sobą całego bagażu niejasnych powiązań biznesowych i postkomunistycznej przeszłości. Powinien więc być przynajmniej remis. I czy rzeczywiście były współtwórca SLD był dużo dalej od swojej partii niż były honorowy prezes PiS jest od swojej?

PRZYCZYNY SŁABOŚCI

Reklama

Dlaczego więc Kaczyński wypada tak słabo? Z obozu prawicy padały dotychczas trzy rodzaje odpowiedzi. Pierwszą sformułował kiedyś w wywiadzie dla "Dziennika" Michał Kamiński. Jego zdaniem nieobiektywizm mediów jest tak duży, że - jak to ujął - tego kopania z koniem nikt by nie wygrał. Tkwi w tym nieco prawdy: Tuskowi wolno więcej, bywa muskany piórkiem za uchem, tam gdzie Kaczyńskich wali się pałką po głowie. Ale to niecała prawda. Za dużo wpadek było samoistnych, by zrzucać wszystko na nagonki przeciwników montowane ze złą wolą. Drugą najlepiej ujął niedawno polityk PiS Adam Hofman, stwierdzając (w odniesieniu do Jarosława Kaczyńskiego, ale mechanizm pozostaje ten sam w stosunku do Lecha): "Pan prezes jest prawdziwy, a Donald Tusk aktorem". To wizja, w której z jednej strony jest sprawny propagandowo, ale pusty w środku Tusk, a z drugiej prawdziwi w swoim naturalizmie bracia Kaczyńscy. I to wizja dotykająca różnicy między oboma politykami, ale na pewno niemogąca być wymówką. Bo przecież nie jest tak, że prezydent Kaczyński nie przywiązuje wagi do własnego PR, tylko po prostu gorzej mu to wychodzi. Trzecia sprawa to związki prezydenta z PiS. Związek dający profity w czasie kampanii wyborczej, ale potem - wraz ze słabnięciem tej partii, jej konfliktowaniem się z nowymi grupami społecznymi - coraz większy. I tak, nie zawsze zasłużenie, wszystko co złego związanego było i jest z Prawem i Sprawiedliwością, obciąża prezydenta. Gdzieś tam w kuluarach pojawiało się zawsze wyjaśnienie czwarte - że prezydent jest koszmarnie niezorganizowany, że nie panuje nad swoim otoczeniem, że w Pałacu Prezydenckim poszczególne koterie najwięcej czasu poświęcają na wzajemne zwalczanie się. A do tego jeszcze dochodzą humory prezydenta, który potrafi z dnia na dzień zmieniać plany.

I właśnie to skierowanie energii do wewnątrz powoduje, że prezydentura i tak skazana na starcie z dominującym w mediach nurtem liberalnym jawi się opinii publicznej jako tak nieporadna i nieudana. Teraz to samo powiedział Kownacki. Najmocniej zabrzmiał w tym wywiadzie fragment mówiący o braku kalendarza prezydenta. "Teraz nie ma żadnego planowania, nic nie jest święte, wszystko jest rozedrgane i nigdy nie wiadomo, co człowieka czeka". Słowem - chaos. Trudno o mocniejszy poza korupcją czy zdradą zarzut wobec głowy państwa ze strony jego najbliższego współpracownika. I właśnie za to zdanie moim zdaniem Kownacki stracił stanowisko. Bo jedna zasada jest w polityce stara - nie może panować nad żadną strukturą ktoś, kto nie panuje sam nad sobą. Kto nie potrafi zorganizować własnego warsztatu pracy, zaplecza. A to właśnie jest istotą zarzutów padających ze strony szefa kancelarii. A właściwie wiceszefa, bo jak mówi jeden z polityków z otoczenia prezydenta, nawet szef kancelarii jest w niej zastępcą. Wszystkim rządzi prezydent. Nie ma drugiego kapitana na tym pokładzie, od niego wszystko się zaczyna i na nim kończy.

SZTUKA PANOWANIA NAD SOBĄ

Mając ograniczone - zwłaszcza po przejściu PiS do opozycji - zasoby sympatii ze strony elit rządowych i partyjnych, mając niedawnego i przyszłego konkurenta w wyborczym wyścigu na stanowisku premiera, prezydent powinien działać niezwykle ostrożnie. Nie twierdzę, że mógłby dziś cieszyć się poparciem 70 procent Polaków, ale wynik w okolicach 50 procent akceptacji i zaufania był absolutnie w jego zasięgu. Prezydentowi i jego ekipie nie udało się jednak do niego nawet zbliżyć. Dlaczego? Bo na zapleczu brakowało od początku ludzi pracujących tylko dla prezydenta, tylko na tej pracy skupionych. A dlaczego brakowało? Bo nie znalazł ich prezydent. A jak znalazł, to nie dawał im tyle władzy nad maszynerią urzędniczą kancelarii, by mogli być skuteczni. Więcej - nie dawał im też żadnej władzy nad samym sobą. Żądał wyników PR-owskich, ale żadnej z recept współpracowników nigdy nie zrealizował do końca. Podejmował plany, po czym szybko je zarzucał. Zabierał się za wszystkie tematy po trochu, niczego w efekcie nie czyniąc głównym motywem, główną opowieścią swojej prezydentury. A gdy natrafiał na problem - jak na przykład na ekscesy Palikota - reagował dokładnie tak, jak twórcy tej kreacji oczekiwali. Nerwowo, bez przemyślenia, powodując jeszcze większe skupienie medialne na zarzutach - często haniebnych - lubelskiego polityka Platformy Obywatelskiej.

To dlatego, gdy przegląda się stare gazety i relacje o działaniach prezydenta, zaskakuje ciągłe uciekanie przed wydarzeniami i niezdolność do jasnego wytłumaczenia Polakom, o co prezydentowi chodzi. O co walczy? Co robi? Nie umieją - lub nie mogą - powiedzieć tego jego kolejni rzecznicy, nie potrafi także on sam. Oczywiście - nie znaczy to, że nie ma nic do powiedzenia. Ale dlaczego po tylu latach działania w polityce wciąż nie potrafi zrobić tego w kilkadziesiąt sekund? W efekcie ośrodek prezydencki nigdy nie osiągnął choćby przyzwoitej kontroli nad własnymi komunikatami. Co jeszcze powiększało chaos. I nikt tu nie jest święty, bo i samemu Kownackiemu zdarzały się takie ślepe strzały. Każdy jest więc po trosze winien, ale najbardziej odpowiada za to oczywiście sam prezydent. Bo taką sytuację akceptował, a poniekąd i sam stwarzał, akceptując koteryjność otoczenia, burząc wszelkie plany.

ZMIANY - WARUNEK WALKI O REELEKCJĘ

A przecież nie jest prawdą, że to prezydentura skazana na tak wielką, jak wskazują sondaże przedwyborcze, porażkę. Wydarzenia takie jak kryzys gospodarczy stwarzają, jakby to cynicznie nie brzmiało, szanse na udane odwojowanie głosów. Podobnie tworzenie przez rządzącą PO ustaw tak antyinteligenckich jak kolejne wersje ustawy medialnej. Ale nie ma na to szans bez jasnych i klarownych mechanizmów podejmowania decyzji, planowania i wykonywania. W takim teamie prezydent musi umieć zaufać swoim współpracownikom, musi dać im szansę. Choć to on podejmuje decyzje, to nie może ich podejmować pod wpływem emocji. Musi za nim stać cały sztab - to przecież ABC polityki. A takiego sztabu nie ma. W efekcie poszczególne działania - jak tour po Polsce, orędzie w sprawie kryzysu, jak spotkania z twórcami - sprawiają wrażenie wydarzeń jednostkowych, bez ciągu dalszego i bez przygotowania. A po drodze zdarzają się takie koszmarki jak wywiad prezydenta, w którym recenzuje poszczególnych dziennikarzy.

Większość komentatorów analizuje szanse Lecha Kaczyńskiego na ponowny wybór, odwołując się do czynników zewnętrznych, odwołując się do sytuacji Platformy i rządu, do wskaźników gospodarczych i emocji społecznych. To ważne, ale wywiad Kownackiego wskazał pole chyba dzisiaj nawet ważniejsze: własne zaplecze. Tam dzisiaj decyduje się to, czy prezydent zawalczy poważnie choćby o wejście do drugiej tury, bo przecież tak jak w roku 200 Marian Krzaklewski przegrał z Andrzejem Olechowskim, tak wcale możliwe, że coś podobnego przydarzy się Kaczyńskiemu. Bez sprawnego zaplecza prezydent będzie nadal dryfował pchany przez wiatry, łatwo prowokowany i niezdolny do narzucenia tematu i interpretacji. Tak naprawdę wszystko jest w jego rękach. Jeśli bowiem chce przekonać Polaków, że warto, by powierzyli mu panowanie w Pałacu Prezydenckim na kolejne pięć lat, najpierw musi im udowodnić, że potrafi zapanować nad własnym zapleczem. Na razie nie wygląda to najlepiej.