W swojej nowej książce "Antropologia władzy", której fragment przedstawiamy dziś czytelnikom "Europy", wybitna socjolog raz jeszcze powraca do swoich ulubionych tematów - przemian form władzy, relacji między centrum a peryferiami - by spojrzeć na nie w nowy sposób. Przy okazji obnaża też nieadekwatność pojęć, za pomocą których współczesne nauki społeczne opisują zawirowania społecznej i politycznej rzeczywistości. Cała ekonomia poległa w starciu z kryzysem - twierdzi Staniszkis. Jej standardowe wskaźniki nie tylko nie są w stanie pokazać rzeczywistej głębi gospodarczego kryzysu, ale także nie odmalowują błyskawicznie tworzącej się nowej hierarchii światowych potęg gospodarczych. Podobnie politologia nie jest w stanie opisać przemian sposobu rozumienia władzy, napięć między współistniejącymi ze sobą na świecie porządkami panowania. Dlatego - zauważa Staniszkis - aby uporać się z tymi zagadnieniami, konieczne jest sięgnięcie nie tylko do pojęciowego zasobu innych dyscyplin (filozofia, antropologia), ale także do niezachodnich tradycji, takich jak choćby tradycja chińska z jej ideą równoległego współistnienia sprzecznych elementów i odmiennymi od europejskich sposobami rozumienia czasu.
"Antropologia władzy" ukaże się we wrześniu nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Tytuł prezentowanego fragmentu, śródtytuły oraz skróty pochodzą od redakcji "Europy".
p
Jadwiga Staniszkis*:
Ekonomiczna zapaść doprowadziła do demontażu europejskiego ładu ustanowionego przez traktat lizboński. Miejmy nadzieję, że tylko na krótko
Najważniejsze skutki obecnego kryzysu dotyczą świadomości. Przede wszystkim kryzys wymusił przejście do metod regulacji i narzędzi zarządzania ryzykiem, których stosowanie wymaga zmiany założeń ontologicznych co do tego, gdzie w przestrzeni społecznej ulokowana jest właściwa "realność" władzy. Czyli ta sfera, której uruchomienie wywołuje zmiany w innych obszarach i której kontrolowanie zwiększa prawdopodobieństwo osiągnięcia założonych celów. Tak samo bowiem jak upadek komunizmu był m.in. efektem konstatacji, że totalny charakter władzy (eliminujący niezależne od tej władzy standardy) uniemożliwia realną kontrolę, tak obecny kryzys uzmysławia, iż mamy do czynienia ze "złożonością", a nie z "systemem". I że "prawda formalna" ekonomicznych teorii równowagi, formułowanych w ramach logiki dwuwartościowej, nie pokrywa się z "prawdą prakseologiczną" działania w warunkach niepewności i złożoności właśnie. Bo tu "ścisłość" i prakseologiczna waga też nie idą w parze. W związku z tym konieczne jest wprowadzenie elementów logiki wielowartościowej. A to w świecie zachodnim oznacza epistemologiczną rewolucję i cywilizacyjny przełom.
Ekonomiczne iluzje
Co więcej, kryzys ostatecznie wykazał małą użyteczność stosowanych dotychczas makroekonomicznych wskaźników. Nie tylko bowiem ich punktem odniesienia jest gospodarka narodowa i w związku z tym niewiele mówią one o - kluczowej w dobie globalizacji - zmianie efektywności czynników produkcji związanej z ich międzynarodową mobilnością. W tym o wpływie na ową efektywność obecnego kryzysu i - przejściowego zapewne - osłabienia zasysającego wiru globalnego matriksu. Nie mówią też o kolizji standardów racjonalności poziomu makro- i mikroekonomii. Co ważniejsze, obserwowanie zmian owych wskaźników w czasie nie wystarcza dla uchwycenia przekształceń dokonujących się na poziomie struktur. Ten sam wskaźnik spadku PKB może bowiem wyrażać spadek popytu lub świadomie dokonywany manewr restrukturalizacji w imię przyszłego rozwoju. Wzrost owego wskaźnika zaś może na przykład oznaczać wzrost produkcji, ale dokonujący się już w ramach zdegradowanej przez kryzys struktury. Może oznaczać więc mniejsze nasycenie nowoczesną techniką, znaczny udział szarej strefy i ograniczoną zdolność wchłaniania istniejącego w społeczeństwie potencjału wiedzy. Tym samym zaś mniejszą presję na edukacyjną i badawczą ekspansję. A to z kolei, na zasadzie sprzężenia zwrotnego, może jeszcze pogłębić ów, wywołany przez kryzys, regres strukturalny. Taka właśnie spirala postępującej, strukturalnej degradacji zagraża dziś krajom tzw. rozwoju zależnego, w tym Europie Środkowo-Wschodniej. Sama dynamika wskaźników makroekonomicznych stosowanych obecnie nie jest jednak w stanie uchwycić i opisać tej spirali ściągającej owe gospodarki (i społeczeństwa) w dół. Ten wywołany przez kryzys strukturalny regres może bowiem oznaczać, że kraje te nie zostaną ponownie wciągnięte w globalny podział pracy w nowym, pokryzysowym cyklu globalizacji, operującym już zapewne przez technologie i instytucje nowej generacji.
Innymi słowy, stosowane obecnie wskaźniki makroekonomiczne (podobnie jak inne miary, od których zależy zaufanie inwestorów, jak choćby zmienność rynków czy panujące na nich nastroje) nie informują dostatecznie o - pogłębiającej się na skutek kryzysu - stratyfikacji gospodarek. (…) Wskaźniki owe nie pozwalają też ocenić skuteczności stosowanych w poszczególnych krajach strategii walki z kryzysem. Gdybym miała zasugerować dodatkowe wskaźniki dotyczące tej ostatniej kwestii, zaproponowałabym cztery: po pierwsze, japońskie "hari", czyli zdolność utrzymania napięcia umownej membrany oddzielającej "zewnętrzność" od "wewnętrzności". Chodzi o zachowanie równowagi ciśnień obu stron, przy równoczesnym maksymalnym oszczędzaniu własnej energii; po drugie, zdolność zminimalizowania wspomnianej wyżej, a wywołanej przez kryzys, degradacji strukturalnej, zagrażającej krajom "rozwoju zależnego" ze względu na "zwijanie się" globalizacji. Przez "degradację" rozumiem sytuację, gdy względną równowagę można osiągnąć tylko na niższym poziomie złożoności strukturalnej i przy mniejszym nasyceniu nowoczesną techniką i wiedzą. A więc w strukturze, która w mniejszym jeszcze niż wcześniej stopniu wykorzystuje istniejący w systemie potencjał intelektualny i nie tworzy ciśnienia na jego podnoszenie. A równocześnie cechuje się mniejszym zróżnicowaniem w sferze podziału pracy; po trzecie, wiążąca się z poprzednią zdolność wykorzystania własnego zacofania jako źródła energii. Chodzi o działającą podobnie jak krugmanowska "recesyjna ekonomia" umiejętność uruchomienia - zamrożonych wcześniej - czynników dla pobudzenia rozwoju, niejako bez ponoszenia kosztów; po czwarte wreszcie, zdolność przetrwania społecznej wspólnoty. Musimy bowiem pamiętać, że kryzys nie likwiduje fizycznie społeczeństw, ale prawie zawsze je deformuje i - często - degraduje. Chodzi przede wszystkim o zminimalizowanie tworzonych przez kryzys obszarów wykluczenia, anomii i biedy, o uniknięcie znacznego obniżenia standardów instytucjonalnych (rozrost szarej strefy) i etycznych (nieuczciwość i korupcja, na przykład przy sięganiu po środki publiczne). A także o sprostanie oczekiwaniom w sferze wymiany elit, zrodzonym przez opisywany w tej książce, a wywołany przez kryzys, kres "buntu mas". Chodzi też - w tych krajach "rozwoju zależnego", którym nie uda się uniknąć degradacji strukturalnej - o wykorzystanie kryzysu jako momentu mobilizacji dla "nowego początku". Czyli odkrycie nowych, wewnętrznych sprężyn rozwoju, a także zastosowanie instytucji lepiej korespondujących z własną fazą wzrostu, co zapewne będzie wymagało renegocjacji wielu procedur i standardów integracji funkcjonalnej w UE.
Wszędzie zresztą, nie tylko w krajach "rozwoju zależnego", konieczna będzie mobilizacja, by przygotować się do uczestniczenia w nowym, pokryzysowym cyklu globalizacji. Cyklu opierającym się już na technologiach i instytucjach nowej generacji.
Wzmacnianie podziałów
Kryzys doprowadził także do zmian w Unii Europejskiej. W tym do - przejściowego miejmy nadzieję - ograniczenia sieciowych metod regulacji na rzecz odradzającej się płaszczyzny międzyrządowej i hierarchicznych struktur władzy. Towarzyszy temu zagubienie momentu wspólnotowego wraz z osłabieniem pozycji Komisji Europejskiej, ograniczeniem unijnej solidarności oraz faktyczną rezygnacją z zawartej w traktacie lizbońskim pomysłowej metody radzenia sobie z unijną złożonością. Nawet bowiem gdyby ów traktat wszedł dziś w życie, jego impet (i determinacja, aby radykalnie zmienić filozofię władzy i integracji) już wygasł. A te same traktatowe narzędzia, które miały w innowacyjny sposób integrować Wspólnotę, obecnie mogą być użyte do wzmocnienia podziałów. Choćby zasady "dwóch prędkości", z zamykaniem się starej Unii we własnej, bardziej homogenicznej, przestrzeni.
Jednak mimo że znajdujemy się już, jak się wydaje, w fazie polizbońskiej, chcę przypomnieć pięć innowacji w sferze władzy (i integracji) wprowadzanych przez traktat. Nawet bowiem jeśli dziś odradza się porządek hierarchiczny, wraz z ponownym nasileniem się globalizacji (a więc - i złożoności) pewne elementy traktatu na pewno znajdą zastosowanie i to, być może, w skali szerszej niż Unia Europejska.
Tak więc, po pierwsze, tożsamość UE, według traktatu, to całe pole możliwego "stawania się" (czyli budowania indywidualnych kombinacji poziomów efektywności i intensywności poszczególnych norm oraz sposobów obecności unijnego prawa) w krajach członkowskich. Pole, dodajmy, ograniczone przez - wspólne dla wszystkich krajów - standardy minimalne, zaczerpnięte z różnych, uznanych przez traktat za równoprawne, choć niekiedy wchodzących w kolizję, systemów wartości. Charakterystyczna dla tej formuły integracji jest szczególna relacja między "całością" a "wielością". Ową "wielość" (czyli specyfikę poszczególnych państw narodowych) można bowiem wyrazić tylko przez indywidualne kombinacje norm i wartości określających "całość". Te same normy, kluczowe dla europejskiej tożsamości, zawarte choćby w karcie praw podstawowych - godność, wolność, sprawiedliwość, rozumność - są bowiem w poszczególnych krajach członkowskich porządkowane w odmienne hierarchie, inaczej uzasadniane i lokowane w innym wymiarze społecznej realności (jako atrybuty osób lub jako charakterystyki struktur i zawartych w nich relacji).
Po drugie, traktat lizboński daje państwom trzy narzędzia pozwalające na budowanie owych indywidualnych kombinacji norm i prawa. Są to: ekonomia norm, nowa ontologia prawa pozwalająca na wiele sposobów jego obecności oraz - zalążkowe na razie - traktowanie procedur nie tylko jako narządzi kontroli, ale także jako instrumentów produkowania wiedzy o sytuacji danego kraju (lub grupy krajów).
Po trzecie, traktat silnie akcentuje moment wspólnotowy, dając Komisji Europejskiej instrumenty do ewentualnego kontrowania poczynań najsilniejszych państw (w tym bilateralnych umów i wewnątrzunijnych konfiguracji) - gdyby uznała, że zagrażają one interesom całości. Rozwiązanie to czyni z biurokracji unijnej realny ośrodek władzy. Czy raczej jeden z ośrodków władzy, w ramach unijnej konstrukcji ze zmieniającym się, w zależności od problemu, ruchomym "centrum", w żadnej sprawie nieposiadającym pełnej, niewymagającej uzgodnień z innymi władzy.
Po czwarte, spoiwem integracji w traktacie lizbońskim jest tzw. integracja funkcjonalna. Inaczej mówiąc, regulacja drugiego stopnia, czyli regulacja samoregulacji. Reguły integracji funkcjonalnej dotyczą nie obywateli, lecz urzędników, czyniąc z nich korpus silniej zintegrowany, niż ma to miejsce między urzędnikami a politykami ich własnych państw. Tak pomyślana integracja funkcjonalna, nastawiona na stopniowe zwiększanie zbieżności i przewidywalności działań, a nie na uniformizację struktur, ma stanowić gwarancję spójności, mimo - dopuszczanej przez traktat − indywidualizacji norm i prawa w poszczególnych państwach. Oczywiście w polu ograniczonym przez wspólne dla wszystkich warunki brzegowe.
Po piąte wreszcie, powyższemu towarzyszy nowa formuła władzy sądowniczej, przypominająca rozwiązania stosowane w federacyjnym systemie w USA. Indywidualne spory obywateli z własnym państwem, przenoszone do Trybunału Europejskiego, mają wymuszać reformy polegające na uściślaniu i precyzowaniu indywidualnych kombinacji norm i prawa na poziomie państw. Stosowana w UE zasada równoległości systemów wartości uznanych za równoprawne (a wchodzących niekiedy ze sobą w kolizje na poziomie indywidualnych praktyk) nie tylko osłabia możliwość stosowania rzymskiej zasady słuszności, ale też osłabia nacisk na jednoznaczne rozstrzygnięcia, co jest legalne, a co nie. Pojawia się natomiast silnie akcentowana "sprawiedliwość serii", "sprawiedliwość naprawcza" oraz rozstrzyganie coraz większej ilości spraw na zasadzie arbitrażu bądź traktowania samej procedury (a nie prawa) jako wykładni sprawiedliwości formalnej.
Europejskie dylematy
Przyjęta w traktacie lizbońskim formuła radzenia sobie ze złożonością nawiązuje (nie do końca chyba świadomie) do koncepcji władzy i porządku odwołujących się do logiki wielowartościowej, stanowiącej podstawę sterowania w kulturach Azji. W coraz większym bowiem stopniu (i traktat jest tego dobitnym przykładem) rezygnuje się ze stosowania kategorii różnicy czy dyskursywnego dochodzenia do "prawdy", zastępując je synkretyzmem w sferze wartości i prawa, paradoksalną dialektyką bez możliwości (i potrzeby) syntezy oraz dostrzeganiem wagi czasu, stanowiącego kluczowy moment "stawania się".
Równocześnie jednak traktat lizboński nawiązuje w swojej koncepcji porządku i kontroli do dylematów dyskutowanych w zachodniej filozofii państwa i prawa od wieków. Chodzi o wątki filozoficzne tak kluczowe dla zachodnioeuropejskiej, ponominalistycznej tożsamości, że funkcjonują one w traktacie jako oczywisty - i dlatego już nieeksponowany - fundament myślenia o władzy. Co więcej - i to właśnie jest w tym traktacie najbardziej pociągające - po raz pierwszy w historii państwa i prawa próbuje on zinstytucjonalizować procedury, które usiłują stawić czoła antynomicznej wykładni realności władzy. To właśnie bowiem owa, zdefiniowana przez nominalizm, antynomiczność oraz towarzyszące jej odarcie wartości z ich ontologicznego zakorzenienia w samej istocie osoby ludzkiej (w jej związku z Absolutem) do dziś stanowi główną oś dyskursu zachodniej filozofii polityki, do którego, implicite, wydaje się nawiązywać również i traktat lizboński.
Z jednej strony więc traktat podchodzi do problemu tożsamości UE tak, jak przed wiekami ujął ów problem Mikołaj z Kuzy. Chodzi o traktowanie tożsamości jako całej przestrzeni możliwych przekształceń, wymuszanych przez wewnętrzne "nierównomierności" i braki korespondencji w obrębie wyjściowej, wielopoziomowej i wieloaspektowej konstrukcji. W tym ujęciu jesteśmy tym, w co potrafimy się zmienić w obliczu własnej złożoności, z jej nieuchronnymi i nieredukowalnymi napięciami i sprzecznymi impulsami. Zmienić, dodajmy, poznając stopniowo także warunki brzegowe własnej konstrukcji, czyli standardy minimalne, których nie chcemy i nie powinniśmy przekroczyć.
Z drugiej strony, wyraźna jest w traktacie próba instytucjonalizacji trzech nurtów klasycznej myśli zachodniej. Każdy z nich - na swój sposób - próbował zredukować antynomię nominalistycznej, wielopoziomowej koncepcji realności, odzierającej świat wartości z jego pretensji do uniwersalności i ontologicznego zakorzenienia.
Owe trzy próby, to - przede wszystkim - John Locke z jego traktowaniem wolności jako sytuacji poznawczej, pozwalającej połączyć w wyobraźni poziomy rzeczywistości logicznie i ontologicznie odrębne. Dalej - Thomas Hobbes, wyciągający w swoim "Lewiatanie" radykalne (choć logicznie uzasadnione) wnioski dotyczące roli władcy w sytuacji, gdy nie ma już ontologicznego ugruntowania norm moralnych dającego owym normom uniwersalny status. I wreszcie Immanuel Kant, z jego formułą rozumu praktycznego, będącego według niego wehikułem redukowania nieuchronnej antynomii w sferze wartości. Wehikułem, dodajmy, odmiennym od Locke’owskiego zawierzenia wyobraźni i wolności. Wprowadzana przez TL ekonomia norm i nowa ontologia prawa to właśnie zinstytucjonalizowane narzędzia, którymi ów Kantowski, praktyczny rozum mógłby się posłużyć. Z kolei silnie podkreślana w traktacie potrzeba wolności i antypozytywistyczne zderzanie odmiennych procedur (stosowanych w tej samej kwestii), traktowane jako źródło nowej wiedzy, wydają się nawiązywać do Locke’owskiego przekonania o wolności i swobodnym intelekcie jako najskuteczniejszej odpowiedzi na postnominalistyczne antynomie.
Niebezpieczeństwo arbitralności
Równie istotny jest wpływ Hobbesa na TL. To on bowiem, ze swoją wizją równoległych, niepokrywających się "teologii obywatelskich", nieposiadających już (po zanegowaniu przez nominalizm ontologicznego fundamentu norm i ich uniwersalnego statusu) oczywistej, wspólnej dla wszystkich wykładni aksjologicznej, wydaje się najbliższy traktatowej koncepcji równoległych i równoprawnych (ale pozbawionych już uniwersalnego charakteru) systemów wartości.
Hobbes pokazał, że przygodne i arbitralne, indywidualne teologie obywatelskie wymagają, jako dopełnienia, równie arbitralnej władzy. Umniejszenie człowieka (i osłabienie statusu norm moralnych, nietraktowanych już jako uniwersalne i niepoddające się manipulacji) w sposób nieuchronny wzmacnia bowiem kapryśność i przygodność władzy. Tak więc to, co - pozornie - zwiększa wolność człowieka, bo uwalnia go od jednoznacznie ustrukturyzowanych zobowiązań, w rzeczywistości - i to właśnie pokazał Hobbes - czyni go bardziej bezbronnym wobec władzy.
O ile więc Locke i Kant, każdy na swój sposób, wyciągnęli z nominalistycznego zakwestionowania oczywistości świata norm wniosek o kluczowej roli jednostki (wolnej i poznającej jak u Locke’a lub stawiającej czoła wyzwaniom praktycznym jak u Kanta), o tyle Hobbes skupił się na nieuchronnym w tej sytuacji arbitralnym i absolutystycznym charakterze władzy. Władzy pozbawionej ograniczeń w swej relacji z poddanymi, po tym jak odrzucono ontologiczne (bo odwołujące się do niezbywalnych właściwości osoby ludzkiej) uzasadnienie określonej, uznanej za uniwersalną hierarchii wartości. Traktat lizboński również odrzucił takie ontologiczne uzasadnienia. Świadomość wewnętrznych napięć w repertuarze ważnych dla cywilizacji zachodniej wartości, które trudno równocześnie realizować w stopniu maksymalnym (można więc mówić tylko o optymalnych, zadowalających w konkretnej sytuacji ich kombinacjach), pogłębiła jeszcze ten sceptycyzm. Traktat lizboński (i karta praw podstawowych) go instytucjonalizują, dostarczając narzędzi do budowania optymalnych - ale już nie maksymalizujących - kombinacji norm.
Jedną więc z głównych, moim zdaniem, zalet traktatu lizbońskiego jest to, że - otwarcie instytucjonalizując dylematy, które od wieków sygnalizowali filozofowie - zmusza nas do czujności. Przede wszystkim do czujności wobec własnych impulsów inercji i dryfowania po powierzchni zjawisk.
Władza, wspólnota, jednostka
Trzecim obok traktatu lizbońskiego i kryzysu (oraz interakcji obu) istotnym z punktu widzenia naszej dzisiejszej sytuacji zjawiskiem jest ewolucja formuły władzy. Od dyktatu idei w różnych jego formach przez dyktat formy (najpełniej wyrażony właśnie w traktacie) aż do, wnoszonego przez obecny kryzys, dyktatu mocy. Każda z owych formuł inaczej rozumie porządek, kontrolę, a nawet racjonalność władzy. Zmiany sposobu uzasadniania, hierarchizowania i lokalizowania w przestrzeni społecznej wartości są m.in. efektem tej właśnie ewolucji. To zatem właśnie ona więcej mówi o przekształceniach w sferze władzy niż same zmieniające się instytucje panowania. I tutaj, podobnie zresztą jak przy analizie traktatu i form władzy generowanych przez kryzys, konieczne jest sięgnięcie do antropologii i historii idei. Nauka o polityce bowiem (podobnie zresztą jak ekonomia) konstruuje zazwyczaj modele przypominające weberowskie typy idealne. Rzadziej analizuje zróżnicowania wewnątrz tych typów czy ich ukrytą dynamikę, związaną m.in. właśnie z przechodzeniem od dyktatu idei do dyktatu formy czy mocy. Lub z nowymi konfiguracjami tych samych wartości, zmianą sposobu ich uzasadniania, hierarchizowania bądź wbudowywania w architekturę społecznego porządku. Nauka o polityce rzadko też zastanawia się nad dyskretnymi zmianami w sferze ontologii i epistemologii władzy. Choćby tymi, które markują przejście w Unii Europejskiej od politycznego projektu europejskiej konstytucji do postpolitycznego traktatu lizbońskiego. I które doprowadziły również do zmiany logicznych fundamentów myślenia o "porządku". Zmiany owe zostały wymuszone przede wszystkim przez skonfrontowanie imperatywu kontroli i integracji ze "złożonością", w której dawne, "systemowe", podejście nie jest już możliwe.
Nowa, pokryzysowa formuła złożoności spowoduje zapewne sięgnięcie do - niektórych przynajmniej - narzędzi kontroli wprowadzonych przez traktat lizboński. I zapewne z jeszcze większą mocą ujawni związane z nimi dylematy. W tym kluczową rolę kapitału intelektualnego zdobywanego przez wieki i powodującego, że jedne społeczeństwa ciążą ku dyktatowi idei (lub mocy), bo nie umieją poruszać się w ramach dyktatu formy, podczas gdy inne potrafią w nim funkcjonować. Zawsze jednak pozostaje pytanie o cenę, którą się płaci. Każda z tych formuł inaczej lokuje osobę ludzką w trójkącie władza - wspólnota - jednostka i odmiennie postrzega granice władzy. Lub - co jest zagrożeniem największym - nie potrafi już ich wytyczyć (i ograniczyć tym samym własnej arbitralności), bo odrzuciła niezależny od siebie fundament wartości. A uczyniła to, paradoksalnie, w imię wolności jednostki, choć za cenę odarcia owej jednostki ze statusu podmiotu moralnego, czyli podmiotu posiadającego zobowiązania wobec siebie i innych, ze względu na własny ontologiczny, nieredukowalny w żadnych okolicznościach i niemediowany przez żadną wspólnotę związek z Absolutem. Związek, który stanowi podstawę ładu społecznego i politycznego, nawet gdy nie potrafi się już weń uwierzyć i traktuje wyłącznie jak kantowski postulat. Tylko bowiem przyjęcie założenia o nieredukowalnej i niezbywalnej wartości osoby ludzkiej może stanowić realny fundament domagania się (i wyznaczenia) granic arbitralności władzy. A świadomość nieuchronnych napięć między wolnością i godnością osoby ludzkiej powinna stać się osią i źródłem energii dla poszukiwania innowacyjnych form porządku.
Jadwiga Staniszkis
p
*Jadwiga Staniszkis, ur. 1942, socjolog, pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN oraz w Wyższej Szkole Biznesu w Nowym Sączu. Zajmuje się m.in. socjologią organizacji oraz socjologią polityki i kultury. Jej najważniejsze prace to: "Poland’s Self-Limiting Revolution" (1985), "Ontologia socjalizmu" (1988), "Postkomunizm" (2002), "Władza globalizacji" (2003), "O władzy i bezsilności" (2006). Ostatnio opublikowała autobiograficzną książkę "Ja. Próba rekonstrukcji" (2008). W "Europie" nr 275 z 11 lipca br. opublikowaliśmy jej tekst "W cieniu zbuntowanych mas".