Nic nie zapowiadało nadchodzącego koszmaru, gdy w zeszłą sobotę mieszkańcy toskańskiego miasteczka Bagnone, podobnie jak większość Włochów, czekali na wyniki loterii Superenalotto. Podniecenie było zrozumiałe - nagroda miała wynieść prawie 168 mln euro. Kilka godzin później, gdy media podały, że szczęśliwy kupon został zakupiony właśnie tu, w kawiarni Biffi, tłum wyległ na główny plac, by świętować sukces. W huku korków od szampana nie słychać było jednak wiwatów najbardziej zainteresowanego. Zwycięzca do dziś nie przyznał się do wygranej.

Reklama

Zachowaniu multimilionera nie dziwi się Konrad Maj, psycholog z Wyższej Szkoły Psychologii Społecznej. "Zamknąć buzię na kłódkę i dać sobie czas, by ochłonąć, to najmądrzejsze, co może zrobić" - tłumaczy. "Inaczej czeka go masa problemów".

Od tygodnia życie w spokojnym dotąd miasteczku przypomina polowanie. Gracze z całego kraju ustawiają się w kolejkach, by kupić los w szczęśliwym barze, a media wespół z dociekliwymi mieszkańcami co chwilę ogłaszają kolejnego podejrzanego o zgarnięcie nagrody. Na celowniku byli już właściciel baru, w którym sprzedano los, Vanni Simonetti, murarz Ugo Verni, a także miejscowy ksiądz Claudio, który w dniu losowania niespodziewanie zniknął.

Ciężarówka listów, kolejka naciągaczy

Dolores McNamara na własnej skórze przekonała się, jak za sprawą wielkiej wygranej życie może zmienić się w piekło. Gdy w lipcu 2005 r. zgarnęła 115 mln euro w międzynarodowej loterii EuroMillions, wydawało się, że do 47-letniej sprzątaczki, matki szóstki dzieci z Irlandii, uśmiechnęło się szczęście. "Mamy nadzieję, że wygrana nas nie zmieni, że będziemy mogli dalej wpadać do miasta na zakupy i filiżankę kawy" - opowiadała Dolores. Myliła się. W ciągu pół roku jej rodzina była wielokrotnie straszona groźbą porwania, a policja aresztowała szajkę okolicznych gangsterów planujących porwanie 26-letniego syna Dolores. McNamarowie już w kwietniu następnego roku przeprowadzili się do 600-metrowej willi strzeżonej przez system kamer, rodzina do dziś nie rusza się nigdzie bez ochrony. Wysoki mur rezydencji chroni też przed petentami, ale listonosz odwiedza rezydencję trzy razy dziennie, bo nie jest w stanie naraz poradzić sobie z ogromną liczbą listów z prośbą o pomoc, adresowanych po prostu: Dolores McNamara, Limerick.

Bo kiedy pada wygrana, natychmiast pod drzwiami zwycięzcy pojawiają się kolejki potrzebujących. Choć tożsamość milionera z Bagnone wciąż pozostaje przedmiotem spekulacji, zaraz po ogłoszeniu wyników burmistrz Gianfranco Lazzeroni prosił go o milion euro na budowę miejskiego centrum kulturalnego, a proboszcz Marco Giuntini w niedzielnym kazaniu apelował, by "użył wygranej na pomoc innym".

"Wsparcie dla rodziny, krewnych i organizacji charytatywnych to jeden z pierwszych celów, o którym myślą wygrywający. Poza wakacjami, nowym samochodem oraz domem" - mówi DZIENNIKOWI Vicky Radcliffe z Camelot Group, firmy organizującej największą brytyjską National Lottery.

Reklama

Jak zauważa Konrad Maj, chęć podzielenia się swoim szczęściem z innymi to naturalny odruch. - Zwycięzcy mają wręcz poczucie winy, obawiają się, że pieniądze poróżnią ich z rodziną, znajomymi - wyjaśnia. Szybko wpadają w pułapkę rozdawnictwa i nie potrafią sobie poradzić z tłumem przyjaciół i pokątnych inwestorów chcących wyrwać choć część pieniędzy dla siebie.

Płacz głośniej, mała

30-letni Shefik Tallmadge z Yumy w Arizonie nie umiał odmawiać. 20 lat temu wygrał w stanowej loterii 6 mln dol., dziś jest bankrutem.

"Wszyscy mnie wykorzystywali. Dziewczynka z lokalnej drużyny bejsbolowej prosiła o wsparcie, szlochając do słuchawki, a ja słyszałem, jak trener szepcze: <Płacz głośniej, mała>" - wspominał były milioner. Nie ograniczał także swoich wydatków - podróże po Afryce i Azji, nowe porsche, willa na Florydzie, potem nietrafiona inwestycja w sieć stacji benzynowych. Żeby spłacić długi, musiał sprzedać wszystko, co miał.

Wygrana zrujnowała też życie Williama Posta. Gdy zdobył 16 mln w loterii, była partnerka pozwała go, domagając się udziału w nagrodzie, a brat zlecił jego zabójstwo, by zagarnąć majątek. Po roku szczęśliwiec z Pennsylwanii zamiast 16 mln miał na koncie milion... debetu. Dołączył do siedzącego w więzieniu brata, bo groził bronią komornikowi.



Wbrew pozorom trudno przyzwyczaić się do myśli, że z dnia na dzień stali się milionerami. Konrad Maj uważa, że wpływ na to ma społeczny status zwycięzców. "W loterie nie grają finansiści, tylko biedni i średniacy. Los jest tani, a skreślenie liczb nie wymaga specjalnych umiejętności" - tłumaczy psycholog.

Potwierdzają to również badania polskiego totalizatora, z których wynika, że statystyczny gracz to mężczyzna w wieku od 25 do 44 lat z wykształceniem zasadniczym zawodowym i średnim zawodowym. Grają wykwalifikowani robotnicy, kierowcy, listonosze, pracownicy sklepów, gospodynie domowe oraz emeryci. "Nie oszukujmy się, miliony na koncie nie zrobią z nas automatycznie rekina finansjery" - przekonuje Maj.

"Dla wielu ludzi nagły przypływ gotówki jest prawdziwym nieszczęściem. Jeśli nie chcą rozdawać pieniędzy, pogarszają się ich relacje z rodziną i tracą przyjaciół. Wzrasta u nich ryzyko zawału, żyją w stresie i mało śpią, wciąż bojąc się o nowo nabytą fortunę. Czasem popadają w paranoję" - mówi DZIENNIKOWI Susan Bradley, doradca finansowy z Palm Beach na Florydzie i założycielka Sudden Money Institute, organizacji doradzającej niespodziewanym milionerom.

Sprzątaczka kupuje rezydencję

Większość ze świeżo upieczonych bogaczy potrzebuje fachowej pomocy. Instytucje, takie jak Sudden Money Institute czy Money Meaning & Choices, zapewniają kompleksową pomoc doradczą. W zespole nie może zabraknąć prawnika, doradcy finansowego, który pomoże mądrze zainwestować pieniądze, księgowego, który rozliczy podatek od nagrody, a wreszcie psychologa, który nauczy, jak nie psując relacji z otoczeniem, mówić "nie".

Swoich nowych klientów Bradley zaprasza do Palm Beach. Kwateruje ich w dobrym hotelu i organizuje wycieczkę do pobliskiej dzielnicy luksusu, aby oswoili się z bogactwem. Co wcale nie znaczy, że świeżo upieczeni milionerzy mają natychmiast wydawać pieniądze, na co im się żywnie podoba. "Zwycięzca musi ustanowić <strefę wolną od decyzji>, zarówno finansowych, jak i personalnych" - wylicza Bradley. Bo te podjęte na gorąco po wygranej są kompulsywne. "Ludzie szaleją. Kupują wielki dom, nie myśląc o tym, że trzeba go będzie wyposażyć i nim zarządzać. Bawią się i topią kasę w ryzykownych interesach, o których prowadzeniu nie mają pojęcia" - tłumaczy.

Podobną pomoc zapewnia organizator brytyjskiej National Lottery. Każdemu, kto wygra ponad 500 tys. funtów firma Camelot przydziela zespół niezależnych doradców finansowych. "Nasze biuro prasowe opiekuje się też zwycięzcami loterii w kontaktach z prasą" - dodaje Radcliffe.

Łapać poranne słońce

Jeśli nie mamy do dyspozycji sztabu doradców, z pomocą może przyjść zdrowy rozsądek. Zygmunt Rząp, sołtys Olszyn koło Szczytna, który w 1995 r. wygrał w totolotku 164 tys. zł, cieszy się: "Dobrze, że tych pieniędzy nie było więcej".

Ale i tak było ciężko. "Nie" powtarzał przez pierwsze dwa lata po wygranej. Przeżył najazd podejrzanych inwestorów, z których każdy miał niezawodny pomysł na interes życia. Trzem córkom kupił po aucie. Za resztę spełnił swoje największe marzenie - otworzył regionalne Muzeum Mazurskie w Olszynach. Nigdy nie powiedział: "a mi to lotto", nie rzucił pracy, rzeźbi w drewnie, prowadzi muzeum. Codziennie wstaje o 6 rano. "Trzeba złapać poranne słońce, a dziś jeszcze mam do skończenia małego aniołka i murarza. A w kolejce czeka figura szlachcica z prałatem" - wylicza. "Ale spokojnie, byle się nie przepracować. Bo jak dodaje, we wszystkim trzeba zachować umiar, nawet w byciu milionerem".