ROBERT ZIELIŃSKI: Amerykanie liczą, że wyślemy do Afganistanu więcej policjantów, lekarzy, inżynierów, którzy wspomogą odbudowę kraju. Czy to bezpieczne?
LUDWIK MAĆKOWIAK*: To decyzja, którą muszą podjąć politycy. Obowiązuje mnie podległość wobec rozkazów. Nie mogę ich komentować. Mogę za to opowiedzieć o swoich 15- miesięcznych doświadczeniach. A z tych wynika, że jadąc tam, trzeba brać pod uwagę najgorsze. Zginąć można na tysiąc sposobów. Nawet jeśli profesjonalnie dba się o swoje bezpieczeństwo, to nie można wykluczyć zwykłego pecha.

Reklama

Czym się pan zajmował?
Byłem dowódcą polskiego kontyngentu policji liczącego trzech oficerów. Wraz z kolegą pracowaliśmy w prowincji Samangan. To ważne miejsce, przez które przebiega droga łącząca Kabul z północą: Turkmenistanem, Tadżykistanem i Uzbekistanem. Pomagaliśmy zorganizować się tamtejszej policji, Afgan National Police.

W kraju dużo mówi się o tym, że afgańskim wojskowym i policjantom nie można ufać. Że wielu z nich współpracuje z talibami. W efekcie zdrady zginął niedawno polski żołnierz.
Nie ma prostej odpowiedzi. Najpierw trzeba zrozumieć, jakie tam panują warunki. Nadzorowałem pracę niemal 1000 miejscowych policjantów. Spośród nich 50, może 60 potrafiło czytać i pisać. Co nie oznacza, że oni są głupi: uczą się szybko, robią błyskawiczne postępy. Ważne, aby pomóc im się zorganizować, a najważniejsze, aby zdobyć zaufanie. Do tego potrzeba czasu, trochę odwagi.

Jak starał się pan zdobyć zaufanie?
Nie zapuściłem brody, jak nakazuje muzułmanom religia. Goliłem się. Za to szybko uzyskałem arabskie imię: Ludwi, które oznacza miłą, sympatyczną osobę. Bardzo mi to pomagało, szczególnie że staraliśmy się większość czasu być w terenie. To kraj innej kultury. Najpierw należy się 20 razy spotkać i rozmawiając o rodzinach, wypić hektolitry herbaty. A nie jest to proste, bo robiona jest najczęściej na wodzie z deszczówki. To ważne, aby nie występować z pozycji siły, pamiętać, że jesteśmy u nich gośćmi. Tych dumnych ludzi można łatwo urazić. Wystarczy pojawić się w wiosce w opancerzonym wozie i wejść do domu w kamizelce kuloodpornej, z bronią w ręku. I odwrotnie: można wiele zyskać, jeśli wejdzie się do domu starszyzny bez broni, jak ufny przyjaciel.

Reklama

czytaj dalej



Czego potrzebują afgańscy policjanci?
Pamiętam jedną z wypraw na południe prowincji. Choć mieliśmy do przejechania zaledwie kilkadziesiąt kilometrów, trwała 12 godzin. Takie są tam drogi, a raczej bezdroża. Gdy dojechaliśmy na posterunek, przywitał nas bosy policjant. A leżał śnieg, było minus 20 stopni. Gdy zapytaliśmy, czego mu potrzeba, myślałem, że powie o butach i skarpetach. A on poprosił o dwa RPG, każdą ilość kałasznikowów i amunicji. Bo tam jest naprawdę niebezpiecznie.

Reklama

Nie obawiał się pan o swoje życie?
Kilka razy zagrożenie było realne. Dostawaliśmy informacje wywiadowcze, że szykowany jest zamach. Zamykaliśmy się wtedy w tzw. safe house, czyli glinianym domu z ogrodzeniem, zbudowanym z mieszaniny gliny z odchodami - mówię to na wypadek, gdyby ktoś myślał, że służbę pełniliśmy tam w cywilizowanych warunkach. Nie rozstawaliśmy się z bronią: nas dwóch, kilku żołnierzy ISAF i czterech bardzo oddanych ochroniarzy afgańskich. Byliśmy gotowi na wszystko. Innym razem miejscowy mułła w kazaniach burzył przeciw nam ludzi. Szybko załatwiliśmy kilkaset koców, zabawek pluszowych z kraju, które przekazaliśmy mulle do rozdania. Dotarliśmy do właściwej osoby. W Afganistanie dobry koc to majątek: rok w rok setki ludzi umierają z wyziębienia. Ponadto jesienią ubiegłego roku w Samanganie panowała epidemia cholery, na którą zapadło 10 tys. osób. Wiele z nich zmarło.

Czy warto pomagać Afgańczykom?
Z pewnością nie jest to praca dla wszystkich, a jedynie dla tych, którzy chcą czynnie zmieniać świat na lepsze. Tacy ludzie muszą pomóc w budowie szkół, dróg i studni. Wojsko samo nie da rady: wielu żołnierzy to fantastyczni ludzie, ale oni są szkoleni do prowadzenia wojny. Tam zaś trzeba wspomóc budowę cywilnych struktur, takich jak lokalna policja. I to może działać: na otwarte spotkanie z lokalnymi komendantami przyszło kilkuset mieszkańców. Po chwili milczenia zaczęli się dzielić swoimi problemami. Tak zdobywane zaufanie później owocowało - udało nam się szybko wykryć porywaczy amerykańskiego biznesmena. Wrócił do domu cały i zdrów. Dlatego sądzę, że błędem byłoby pozostawić Afganistan samemu sobie. Niebezpieczeństwo szybko zapukałoby do naszych domów: w Warszawie, Berlinie czy Paryżu.

*Ludwik Maćkowiak 15 miesięcy pracował w Afganistanie, na co dzień służy w wielkopolskiej policji