Do kościoła Świętego Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu przyjechałem po raz pierwszy zimą z 1982 na 1983 r. – na drugą lub może już trzecią mszę za ojczyznę. Nie miałem 10 lat jak Jacek Wakar, pierwszy recenzent filmu "Popiełuszko" w DZIENNIKU.

Reklama

>>> Przeczytaj recenzję Jacka Wakara

Miałem lat 20 i byłem studentem historii, jednego z najbardziej opozycyjnych kierunków na warszawskim uniwersytecie. O księdzu Popiełuszce jeszcze wtedy nie słyszałem, choć słyszałem o samych mszach. Szybko stał się on bohaterem mojego dość niezwykłego doświadczenia.

Mój ksiądz Jerzy

Samą mszę z jej szczególnym rytuałem, mieszaninę sztuki przez duże S (słynni aktorzy recytujący wielką polską poezję) i szlachetnego nieomal kiczu, adresowanego do zwykłych ludzi, odebrałem powściągliwie. Za to zbulwersowało mnie, że na jej koniec młodszy z księży prowadzących uroczystości nazwał wszystkich, którzy chcieliby po zakończeniu manifestować czy wznosić okrzyki, "prowokatorami". Po mszy na żoliborskich uliczkach doszło do przepychanek z SB, nie wszyscy posłuchali księdza. I to ci, którzy nie posłuchali, wzbudzili moją młodzieńczą sympatię. Pamiętam, jak wkrótce w rozmowach z kolegami z pasją piętnowałem nieznanego mi księdza jako tchórza.

Reklama

Potem dowiedziałem się, kim był przedmiot moich tyrad, i zawstydziłem się. Nie potrzebuję objaśniać, że ten wstyd zwiększył się po męczeńskiej śmierci duchownego. Nauczyło mnie to, nie wiem tylko, czy do końca, aby powstrzymywać się ze zbyt mocnymi sądami.

Na tych mszach, które trochę mnie fascynowały, a trochę drażniły jako „narodowe bałamucenie” zastępujące realne politycznie działanie, byłem raczej widzem stojącym wśród tłumów na zewnątrz kościoła. Do środka dostałem się dopiero późną jesienią 1984 roku, po śmierci księdza Jerzego. Wraz z grupą kolegów z historii (m.in. dziennikarzem Piotrem Skwiecińskim, Pawłem Zalewskim – dziś posłem, a niedługo pewnie eurodeputowanym, czy obecnym szefem CBA Mariuszem Kamińskim) stworzyliśmy grupę straży, która na przemian z hutnikami i innymi zawodami pilnowała pogrzebowych uroczystości, a potem grobu. Pamiętam nocne dyżury przy bramie i towarzyszące im ustawiczne mobilizacje przeciw esbekom. I tę charakterystyczną dla wszystkich opozycyjnych i quasi-opozycyjnych przedsięwzięć atmosferę gorączkowego kolektywizmu. Trochę nawet i radosnego (jesteśmy razem, nie daliśmy się), a trochę cierpiętniczego wyczekiwania nie wiadomo na co. Braterstwa połączonego jednak z ostrą toksycznością wywołaną zmęczeniem i atakami braku wiary, że to coś więcej niż kolejne stracone powstanie.

Reklama

Rzecz warta oddzielnej analizy, może i literatury. Przywołuję to doświadczenie, bo i ja, oglądając film Rafała Wieczyńskiego, szukałem znanej mi atmosfery. Szukałem wspomnień.

A równocześnie ja także widzę zasadniczy kłopot, jaki wszyscy mamy z tym filmem. Wakar daje wyraz rozczarowaniu, Robert Mazurek broni.

>>> Przeczytaj felieton Roberta Mazurka

Recenzent "Gazety Wyborczej" Paweł Felis trochę jest rozczarowany, a trochę twórców filmu tłumaczy, wyraźnie nie mając odwagi potraktować tego filmu surowo. Przyznaję się do podobnego braku odwagi. Bo gdy oglądałem nieźle oddaną scenę manifestacji na Starym Mieście 3 maja 1982 roku, ba, nawet trochę teatralnie pokazaną pacyfikację Huty Warszawa przez ZOMO, cierpła mi skóra. W tym był patos, ale – aż trudno w to uwierzyć – takie były te czasy. I tacy byliśmy – również - my.

Kapłan-rewolucjonista

A równocześnie... Moja prywatna anegdota to punkt wyjścia do wyliczenia, czego w tym filmie zabrakło. Owo zderzenie mojej ówczesnej wrażliwości z innym rodzajem pryncypialności nieznanego mi wówczas księdza Popiełuszki, broniącego sakralnego charakteru mszy, a może nawet interesu Kościoła przed tymi, których sam wcześniej zaprosił, pokazuje, w jakie paradoksy był uwikłany bohater filmu. Kapłan próbujący łączyć politykę z religią. Powołanie narodowe z duszpasterskim. Co i rusz konfrontował się z tymi, którzy chcieli - i w jakiejś mierze po ludzku mieli prawo - nienawidzić albo traktować takie uroczystości jako narzędzie walki z opresywnym systemem, jako zjawisko polityczne. Ale również i z tymi, których wprowadzenie antykomunistycznych emocji do świątyni z różnych powodów przerastało lub odstręczało. To napięcie można było ciekawie pokazać. To się jednak raczej nie udało. Są w filmie jakieś sygnały, aluzje, Joanna Szczepkowska mówiąca o prawie do nienawiści. Wszystko jednak na ogół zdawkowe i prościutkie jak plakat. Ten temat czeka nadal na swojego kronikarza.

Inny wątek, niezwykle ważny. Ksiądz Popiełuszko popadł niewątpliwie w konflikt z logiką kościelnych instytucji. Z jednej strony dla części księży był zagrożeniem jako "gwiazdor". Człowiek, który zaczyna odgrywać inną rolę niż oni wszyscy, który ich przerasta, w ich mniemaniu w może trochę nieuczciwej konkurencji. Z drugiej - kolidował z naturalną ostrożnością i pragmatyzmem kościelnych urzędników, którzy cały czas prowadzili swoje po części uzasadnione, ale po części zbyt daleko idące gry z władzą. To wszystko też jest z tym filmie ledwie muśnięte, potraktowane z nadmiarem dyplomacji, ugrzecznione.

>>> "Popiełuszko nie byl bez skazy"

Widzimy sugestywną kilkusekundową scenkę, gdy jeden z księży nieomal fizycznie odsuwa Popiełuszkę od gościnnego wystąpienia w innej świątyni, ale przeważnie kościelni bohaterowie wypowiadają nic nieznaczące pozytywne komunikaty, a potencjalny konflikt niepokornego duchownego z prymasem Glempem (postacią w wielu chwilach trudną dla opozycji do zaakceptowania) zostaje rozbrojony już na wstępie niefortunnym pomysłem, aby ten kościelny dostojnik zagrał w filmie samego siebie. Skoro tak, nie usłyszymy w tej materii niczego kontrowersyjnego. A ja bym chciał poznać choćby cień hipotezy na temat tego, co kryło się za sfinksowymi twarzami tych dziesiątków duchownych pojawiających się w różnych sytuacjach w tle Popiełuszki. I chciałbym zobaczyć księdza Popiełuszkę uwikłanego w konflikt między częścią opozycji i częścią Kościoła. Konflikt nieostry, nieostateczny, ale wybuchający raz za razem, na przykład kiedy prymas powiedział znowu coś drażniącego dla solidarnościowej wrażliwości. Sam bardzo dobrze taki konflikt pamiętam, sam go przeżywałem. Ale znów - to materiał na całkiem inny film, a może na książkę.

Nikogo nie urazić

I wreszcie trzeci temat - ogromnie frapujący. Gdy wsłuchać się, a dziś raczej wczytać, w starannie przygotowane kazania księdza Jerzego, odkrywamy w nich wiele: podniosłą retorykę obrony praw człowieka i równie mocny apel do chrześcijańskich sumień, aby unikały nienawiści. Ale jest tam też zupełnie niezakamuflowana, spójna wizja Polski katolickiej - z katolickim urzędem, sądem, szkołą, prawem. Wtedy traktowana jako coś trochę abstrakcyjnego, ale przecież od czasu do czasu docierająca do umysłów nie tylko w kontekście walki z Jaruzelskim. Pamiętam własne ówczesne opory przed niektórymi wezwaniami księdza Jerzego, a przecież nie byłem zapewne ich najbardziej przenikliwym słuchaczem.

Po 1989 roku dawna oferta księdza Popiełuszki stała się przedmiotem całkiem już politycznego sporu. Nie wiem, czy rację miał jeden z moich przyjaciół, twierdząc, że gdyby odważny ksiądz przeżył, stałby się intelektualnym wsparciem dla obozu Radia Maryja. Wiem za to, że i w latach 80. jego ideowe kredo musiało niepokoić, budzić wątpliwości, także u wielu jego przyjaciół (było wśród nich niemało przedstawicieli liberalno-lewicowej inteligencji). Zdaję sobie sprawę, że nie był to wtedy główny temat debat, że wiele pytań odkładano do rozstrzygnięcia "na potem". Ale nie wierzę, aby ideowego napięcia między księdzem Jerzym i jego sojusznikami nie dawało się w ogóle wyczuć, choćby podskórnie. Niczego takiego jednak w filmie nie znajdziemy.

Skąd nieobecność tylu nasuwających się wątków? Możliwe, że Wieczyński (rocznik 1968) tej tematyki po prostu nie czuł. Albo że uznał opowieść o rewolucjoniście, który ma trudności z pogodzeniem tej roli z kapłańskim powołaniem, za zbyt trudną, skomplikowaną, zakłócającą martyrologiczny sens finału.

Albo że obawiał się wejścia zbytnio w głąb, bo wymagało to mnożenia fikcyjnych dialogów i sytuacji. Wielu bohaterów tamtych zdarzeń wciąż jeszcze żyje. Może nie życzyliby sobie występować w roli bohaterów fantazji?

Tu jednak dochodzimy do sedna sprawy. Film "Popiełuszko" jest napisany i nakręcony tak, aby nikogo za bardzo nie urazić, oczywiście poza esbekami, Kiszczakiem i dyspozycyjną prokurator Bardonową. Ani dawnych przyjaciół księdza Jerzego z różnych dziś stron politycznych i ideowych barykad, ani - zwłaszcza - licznych kościelnych instytucji, które wystąpiły chętnie w roli honorowych patronów filmu. To wytyczyło granice twórczej wyobraźni. Bezpieczniej było pokazać tylko to, co bezsporne, opowiedziane przez samych uczestników. A i z tych relacji mniej wygodne zostały pominięte. W końcu wątek rozżalenia księdza Popiełuszki na przełożonych pojawiał się i w jego zapiskach, i w niektórych świadectwach. Został wyciszony jako zbyt kłujący.

Fresk i hołd

Co w takim razie pozostaje? Fresk, dość chwilami sugestywny, zwłaszcza gdy aranżowane są sceny zbiorowe, i bardziej papierowy, gdy słuchamy dialogów. Bez wątpienia mocny - tu wszyscy są zgodni - aktorstwem Adama Woronowicza, który z niewielkim w sumie wsparciem scenarzysty tworzy ujmującą postać księdza Jerzego. Z paroma przekonującymi epizodami, choć jako całość nadmiernie ilustracyjny. Gdy widzę, jak siedzą obok siebie przez moment w samochodzie Jerzy Popiełuszko i Grzegorz Przemyk, dwie ikony solidarnościowego męczeństwa, czekam na jakiś nieomal metafizyczny sygnał. Może poczucie dojmującej samotności w społeczeństwie - w końcu ilu było takich zaangażowanych księży i ilu takich licealistów, skoro ci dwaj nie mogli się nie spotkać? Andrzej Wajda potrafiłby nam taki sygnał przekazać. Krzysztof Kieślowski też. Wieczyński tylko informuje o zdarzeniu.

Rozumiem Roberta Mazurka, gdy za tym filmem obstaje, bo sama odwaga reżysera, aby mówić w kinie o Bogu, honorze, ojczyźnie, jest równie ujmująca jak główny aktor. Z tego punktu widzenia trudno ten film ot tak po prostu odrzucić. Ale też zapewniam - już wbrew temu, co pisze Mazurek - że "Człowiek z żelaza" Wajdy, też w sumie dydaktyczny, broni się dziś dużo bardziej. Broni się choćby równowagą między wzniosłością, rodzajowym realizmem i groteską. A był robiony z doraźnej politycznej potrzeby, a nie z wieloletniego dystansu.

Może rezygnując z większości komplikacji, Wieczyński chciał pozyskać młodych widzów prostotą patriotycznego komiksu? Zwykłym powrotem do nieznanych im lat, gdy sądy skazywały bez zdania racji za samą przynależność do zakazanej organizacji, a milicja potrafiła zrobić obławę w turystycznej miejscowości, bo wypoczywał tam znienawidzony ksiądz. Boję się jednak, że zrozumiały dla naszego pokolenia patos symboli oraz przesadna zdawkowość postaci i szybko zmieniających się sytuacji raczej tego widza zniechęcą. I akurat w tym przypadku bardzo chciałbym się mylić.

A może - to nieco szalona myśl - samo przejęcie się tą w sumie skromną, bezpretensjonalną, wyzbytą fabularnych finezji historią to hołd, który przynajmniej moje pokolenie powinno złożyć księdzu Jerzemu?