Rafał Ziemkiewicz kontratakuje... Konkretnie – analizuje w ostatnim wydaniu tygodnika „Do Rzeczy” przekaz pisowskich „rewolucjonistów” (cudzysłów i Ziemkiewicza, i mój). Absolutnie słusznie pisze, że jest wśród zwolenników PiS również taka formacja – tych, którzy nie chcą spowolnienia „rewolucji”, bo tylko w warunkach żarliwej walki z potężnym przeciwnikiem fanatyczni radykałowie są potrzebni.
W rzeczywistości normalnego dla demokracji sporu jednych z drugimi fanatyczni wariaci nie tylko nie są przydatni, ale odwrotnie – przeszkadzają. Zrażają do siebie centrum czy generalnie zrażają do siebie ludzi niezbyt zainteresowanych polityką, gotowych, by czasem dla własnej korzyści albo dla świętego spokoju rząd poprzeć – tak, rząd owszem, ale nie psycholi. A kiedy opada temperatura sporu z wrogiem zewnętrznym, to „rewolucjoniści” kierują swój wzrok ku wrogowi wewnętrznemu – tak jak stało się z prezydentem Andrzejem Dudą, mianowanym już agentem sterowanym przez byłe WSI. Stało się tak także z Ziemkiewiczem, który, zdaniem „rewolucjonistów”, kupiony został, jak tylu innych, przez tzw. salon.
Tak, to zupełna głupota z tym salonowcem Ziemkiewiczem i agentem Dudą, naprawdę jednak istotny nie jest himalajski poziom nadprawicowych bredni, tylko użytek polityczny, jaki z tych bredni robi Jarosław Kaczyński. Zbyt wpływowe osoby i pisma – z ostentacyjnie wiernym prezesowi tygodnikiem „Sieci prawdy” – korzystają z narracji agenturalno-radykalnej, byśmy mogli liczyć na otrzeźwienie. Dokładanie do pieca jest znacznie bardziej lukratywne od polemiki z Jarosławem Kaczyńskim. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by ujrzeć wierne twarze szemrzące kochanemu Wodzowi: „No, tak, skoro Ziemkiewicz tak pisze, to znaczy, że agentura chce nas powstrzymać, bo się zaczęła nas bać... nas bać... nas bać...”. A jak Wódz nie posłucha? Znaczy, że agent (śpioch).