Nie jestem na tyle naiwny, aby wierzyć w układanie listy lektur w drodze plebiscytu. Ale tym bardziej nie uważam zasad rządzących kanonem lektur za wiedzę tajemną, dostępną paru arcykapłanom opłacanym przez ministerstwo edukacji. To kwestia politycznego wyboru i nastawienie Polaków ma tu co najmniej taką samą wagę co argumenty profesora Sławomira Żurka.

Reklama

Sondażu nie należy odczytywać jako szczegółowej instrukcji, ale jako wyraz intuicji. Po pierwsze: chcemy raczej powieści przerabianych w całości, a nie we fragmentach. I po drugie: bronimy przede wszystkim polskiej klasyki (pobiła ona w sondażu na głowę dzieła autorów zagranicznych).

Przesłanki niefortunnych reformatorów po części rozumiem. Reagują na dwa zjawiska. Po pierwsze coraz większej presji masowej kultury, która nie zachęca młodych ludzi do czytania w ogóle, a czytania klasyki w szczególności. Po drugie, coraz większej masowości samej edukacji. Do szkół średnich napływają uczniowie, którzy 10 czy 20 lat temu kończyliby zawodówki i nie sięgali po maturę. Dziś zachęcani przez logikę systemu obniżającego poprzeczki sięgają niekoniecznie jednak po książki, aby katować się Sienkiewiczem, Goethem, Dostojewskim czy Gombrowiczem. Więc profesor Żurek uznał, że należy z tego wyciągnąć jednoznaczne wnioski. A w ślad za nim nauczycielka matematyki Katarzyna Hall, która z jednej strony chce obciążać wszystkich uczniów swoim przedmiotem na maturze (skądinąd słusznie rozumując, że uczy on myślenia), ale do humanistyki ma zdecydowanie mniej szczęśliwą rękę.

Mniej szczęśliwą, bo już po raz drugi jej ekipa wylewa dziecko z kąpielą. Niedawno zabrała się za profilowanie programów licealnych, nie zauważając, że takie ostre profilowanie przeprowadzono już w następstwie reformy Handkego, a teraz można zacząć już tylko likwidację samej istoty, czyli ogólnokształcącego charakteru liceum. Częściowe wyrzucenie historii to rezygnacja z kształtowania narodowej i obywatelskiej tożsamości, którą całkiem inaczej przekazuje się czternasto-, a inaczej osiemnastolatkom. Szkoła łatwiejsza i przyjaźniejsza uczniom nie musi być szkołą, która staje się od pewnego momentu zaledwie jednym wielkim fakultetem przygotowującym do wąskiej specjalizacji. Z dyskusji na ten temat pani minister nie wyciągnęła niestety żadnych wniosków.

Reklama

W przypadku lektur jest podobnie. Mniej czy więcej, te czy i inne książki - wszystko jest do dyskusji. Pewne tytuły rzeczywiście mogą być za trudne dla licealisty. Zaświadczam jako były nauczyciel, że moi dawni uczniowie nie czuli „Ferdydurke” w liceum, a przecież czasem odkrywali ją później. Jednak z wystąpień profesora Żurka można odczytać jeden sygnał: możecie mniej czytać, a tak naprawdę czytanie to przykra dolegliwość. Czytanie staroci w szczególności. Gdy taki sygnał wychodzi z ministerstwa edukacji, świat szkoły, jakiejkolwiek szkoły - tradycyjnej czy nowoczesnej - staje na głowie. Pomysł przerabiania utworów we fragmentach Jarosław Klejnocki - nauczyciel nader nowoczesny i nie zwolennik przeciążania swoich uczniów ponad miarę - nazwał w DZIENNIKU "wąchaniem kwiatków przez maskę przeciwgazową". Nie będę szukał bardziej wyszukanych metafor.

Jest też wymiar symboliczny tego sporu. Pomysł pozbycia się Sienkiewicza (no, ewentualnie pozostawienia go do wyboru) to działanie - ważę słowa, ale nie znajduję innych - bez mała antynarodowe. Piszę to z pełną świadomością trudności, na które natyka się współczesny polonista przerabiający jego powieści z ludźmi, którzy nie wynoszą z domu ani nie nabywają, patrząc na MTV, podstawowych kodów kulturowych. Może to nawet coś na kształt prac Syzyfa, ale nieprzypadkowo ponad 90 procent Polaków powiedziało "tak" dla "Quo vadis". Także zapewne tych, którzy nigdy tej książki nie przeczytali. Co nie musi być argumentem przeciw ich głosowi. W niektórych sprawach szkoła powinna sobie stawiać cele maksymalne, bo inaczej nie osiągnie żadnych.

Z awantury wokół pomysłów minister Hall (które zdążyli już oprotestować także politycy rządzącej PO) jest jeden pożytek. Jak niegdyś z pomysłów Romana Giertycha. Debata o edukacji trafia pod strzechy, a przynajmniej do mediów.

Zaczęło się od Roberta Mazurka i na nim się też skończy. Publicysta ten przypomniał nam niedawno, że w Anglii przedmiotem burzliwej politycznej debaty prowadzonej w telewizjach stał się poziom testu dla szóstoklasistów. W Polsce przedmiotem podobnych debat są wyłącznie rozbite laptopy. To wyzwanie dla polityków (zwłaszcza obozu rządowego), ale i dla nas dziennikarzy.