p

Mark Lilla*

Alexis de Tocqueville i współczesna demokracja

Najlepszym prorokiem jest najlepszy zgadywacz. Tak pisał Hobbes parafrazujący Cycerona, który cytował z kolei jakiegoś anonimowego greckiego mędrca. Prorokowanie zrodziło się w starożytnych religiach i na Zachodzie pozostało zjawiskiem czysto religijnym aż do XVIII wieku, kiedy przemigrowało do myśli politycznej. Sprawiła to rewolucja - nie amerykańska, z życzliwością przyjęta przez myślicieli oświeceniowych wierzących w trwały postęp ludzkości, lecz francuska - która z każdego człowieka wydobyła tkwiącego w nim wieszcza. Zwolennicy rewolucji tacy jak saintsimoniści głosili nadejście nowego porządku przemysłowego, a fourieryści sporządzali maniakalnie precyzyjne projekty falansterów przyszłości. Po stronie kontrrewolucyjnej Bonald przewidywał powrót do Matki Kościoła, a de Maistre dostrzegał na horyzoncie krwawą apokalipsę, która miała zniszczyć bakcyl nowoczesności zaszczepiony europejskiej duszy. Był też zabawny Félicité Lamennais, który najpierw grzmiał przeciwko obojętności oświeceniowców wobec religii i władzy z Bożego nadania, a potem przeciwko Kościołowi i państwu w imię przyszłej republiki robotniczej. Najlepsi prorocy potrafią być elastyczni.

Dziwne jest umieszczanie Alexisa de Tocqueville'a w tym osobliwym towarzystwie, ale hrabia właśnie tutaj w istocie przynależy. Jego górską pustelnią były amerykańskie miasteczka, wielkie lasy, porty handlowe, kościoły, a nawet więzienia. Kiedy zszedł z tej góry, by zwrócić się do narodu francuskiego we wstępie do "O demokracji w Ameryce" (1835), jego prorocki głos był natchniony. Co zobaczył Tocqueville? Że zasada równości "jest podstawowym zjawiskiem, z którego wszystkie inne zdają się wywodzić" i że "rozwój równości" przesądzi o kształcie życia społecznego na całym Zachodzie. Nic nie powstrzyma tego procesu, ponieważ nosi on na sobie znamię Boga lub innej tego typu siły. "Stopniowy rozwój równych możliwości jest więc dziełem opatrznościowym. Jest powszechny, trwały i nieustannie wymyka się ludzkiej władzy. Służą mu wszystkie wydarzenia i wszyscy ludzie" [wszystkie cytaty wg wydania polskiego: "O demokracji w Ameryce", przeł. B. Janicka i M. Król, Znak, Kraków 1996 - przyp. tłum.]. Nic dziwnego, że Tocqueville przyznał się do uczucia "religijnego lęku", który ogarniał go na myśl o zbliżającym się egalitarnym tsunami. Chociaż wychowany w katolicyzmie, miał całkowicie obojętny stosunek do tej religii i odniesień do Opatrzności nie należy traktować jako wyznania wiary religijnej. Słowa te odzwierciedlały raczej racjonalną wiarę we własną "nową naukę polityczną", dzięki której Tocqueville zasłużył sobie na miejsce obok Vica, Hegla i Marksa - innych nowożytnych naukowców-proroków. To, że wciąż czytamy dziś Tocqueville'a, aby zrozumieć siebie samych, natomiast tamte konkurencyjne systemy leżą zardzewiałe przy torowisku historii, wynika z dwóch zasadniczych przyczyn. Po pierwsze, był znacznie lepszym zgadywaczem. Po drugie, miał mocno mieszane uczucia na temat własnych proroctw.

Prorocy religijni pracują dla siebie. Nawet kiedy ściągają na ludzkość ogień i siarkę piekielną, robią to z wyraźną przyjemnością. Prorocy świeccy to także wesoła gromadka, ponieważ za ich ponurymi przepowiedniami zawsze kryje się jakiś magiczny eliksir, który promują. Tymczasem u Tocqueville'a rozbraja absolutna bezinteresowność, bezstronność, z jaką patrzy na perspektywy rozwoju zachodniego świata. Nadchodzi demokracja, ale przyniesie ona ze sobą egalitaryzację i atomizację. Uwolni ukryty ludzki potencjał, ale zmiecie również sielankę ustatkowanego, hierarchicznego życia. Ludzie będą się czuli coraz bardziej wolni i równi, ale w konsekwencji niepewni swego miejsca w świecie. Lęk przed władzą większości zastąpi bojaźń Bożą; miłość do dzieci zastąpi szacunek do rodziców; gazety zastąpią poranny różaniec. I to pod warunkiem, że poszczęści się nam tak jak Amerykanom. Problem w tym, ostrzegał Tocqueville, że większości krajów brakuje naturalnych cech sprzyjających egalitarnej strukturze społecznej: otwartego ukształtowania powierzchni, nieobecności arystokracji ziemiańskiej, etnicznej jednorodności, liberalnej religii i wreszcie nowych, elastycznych instytucji politycznych. Kiedy pasja równości zostanie spuszczona z uwięzi w mniej korzystnym środowisku, na przykład we Francji ancien régime'u, wyniknie z tego tyrania. A zatem kraje, które pragną ułatwić sobie przejście do nieuniknionej demokratycznej przyszłości, powinny najpierw zajrzeć do podręcznika, zanim wypróbują demokrację u siebie: "Kiedy przeszłość nie oświetla przyszłości, rozum porusza się w ciemnościach".

Wstęp do "O demokracji w Ameryce" jest trochę kłopotliwy dla legionów akademickich zawłaszczaczy, którzy przykładają do Tocqueville'a miarę swoich wąsko wyspecjalizowanych gildii. Historycy narzekają, że nie znał pewnych ważnych dokumentów na temat pierwszych osadników, socjologowie - że nie dostrzegał podziałów klasowych występujących w XIX-wiecznej Ameryce, politolodzy - że pojęcie demokracji jest u niego mgliste. Mglistość jest jednak ważnym narzędziem proroka i Tocqueville umiał się nim posługiwać. Opisać demokrację jako ducha unoszącego się nad wodami, zarazem ideę, pasję, nowy rodzaj społeczeństwa, ustrój polityczny - tego rodzaju twórcza niejednoznaczność wyostrza spojrzenie i pobudza do refleksji. Trudno w pełni docenić osiągnięcie Tocqueville'a, jeśli pominie się prorocki wymiar jego dzieła.

Reklama

Biografia Tocqueville'a autorstwa Hugh Brogana jest owocem ponad 40 lat pracy. Z pewnością pisało się ją trudno. Ukazanie się w 1984 roku obszernej biografii pióra André Jardina ułatwiło badaczom zadanie, gdy chodzi o źródła, ale od tej pory znacznie trudniej już o oryginalność. Brogan, angielski historyk, wnosi do sprawy dogłębną wiedzę na temat Ameryki (to jego specjalizacja) i znakomite pióro wyszlifowane przed laty w pracy dziennikarskiej. Doskonale potrafi wychwycić znaczące przykłady i dramatyczne sceny. Plan wyjazdu do Ameryki, wykoncypowany wspólnie z wieloletnim przyjacielem Gustave'em de Beaumont, ukazuje się w innym świetle, kiedy skontrastować go z przypadkiem jego wuja, wielkiego romantyka Chateaubrianda, który odwiedził Stany Zjednoczone w 1791 roku i właśnie opublikował "Voyage en Amérique" wraz z indiańską sagą "Les Natchez".

W przeciwieństwie do amerykańskich naukowców, którzy z reguły skupiają się wyłącznie na "O demokracji w Ameryce", a czasem jeszcze na "Dawnym ustroju i rewolucji", Brogan umieszcza całe pisarstwo Tocqueville'a na tle jego działalności politycznej jako posła, ministra i bywalca paryskich salonów. I tak w czerwcu 1848 roku spotykamy hrabiego na komisariacie, gdzie sprawdza papiery podejrzanym osobnikom (między innymi Aleksandrowi Hercenowi, który został zatrzymany podczas obławy). Widzimy, jak go aresztują i prowadzą do więzienia po zamachu stanu Ludwika Napoleona w 1851 roku, a potem on i inni posłowie siedzą na podłodze, jedzą rękami i dowcipkują ("Najweselszy czas w moim życiu"). Wreszcie obserwujemy, jak w 1859 roku, w wieku 53 lat, umiera w cierpieniach na gruźlicę, złamany i przygnębiony tym, że jego wielkie dzieło o rewolucji francuskiej pozostanie niedokończone.

Im bliżej Brogan trzyma się ziemi, opisując francuskie konfiguracje polityczne czy stan zdrowia Tocqueville'a, tym lepsza jest jego książka. Kiedy bierze na warsztat myśl hrabiego, zwłaszcza kaskadę idei tryskającą z "O demokracji w Ameryce", zaczynają się kłopoty. Niektórzy recenzenci narzekali, że Brogan nie przepada za Tocqueville'em. Być może to prawda, ale co z tego - wśród najlepszych życiorysów są przecież także te napisane przez sceptycznie nastawionych biografów. Rzeczywisty problem polega na tym, że Brogan nie bardzo rozumie, jakiego rodzaju myślicielem był Tocqueville - do jakiej warstwy społecznej należał i z kim należy go porównywać. Znaczące jest ubóstwo informacji o paryskim środowisku intelektualnym, w którym obracał się Tocqueville. Ostry podział na radykalnych, prorewolucyjnych utopistów i pryncypialnych myślicieli kontrrewolucyjnych, stanowiący tło ideowe wszystkiego, co napisał Tocqueville, nie zostaje przeanalizowany. Takie nazwiska jak de Maistre, Saint-Simon, Fourier, Lamennais i Comte są jedynie wzmiankowane. Prawie w ogóle się nie dowiadujemy, co czytał Tocqueville i kim byli jego intelektualni interlokutorzy (poza Fran?ois Guizotem i Johnem Stuartem Millem).

Osoba, która ograniczyłaby się do książki Brogana, nigdy by nie zgadła, że w tamtych czasach toczyła się zawzięta batalia o dziedzictwo oświeceniowe oraz że liberalni myśliciele tacy jak Tocqueville usiłowali dopomóc Francji w przystosowaniu się do porewolucyjnej sytuacji bez ulegania tęsknotom za światem, który Oświecenie rzekomo zniszczyło, albo utopijnym koncepcjom społeczeństwa idealnego, którego "oświecone czasy" nie mogły stworzyć. Brogan wspomina o pięknym portrecie Madame de StaĎl wiszącym w jednym z paryskich salonów, ale już nie o jej esejach politycznych, które były naprawdę ważne. Wreszcie wybitny, prawie współczesny Tocqueville'owi Benjamin Constant (pod względem ideowym i politycznym jego najbliższy krewny), w ogóle nie pojawia się na kartach książki Brogana.

Zamiast to wszystko pokazać, z sobie tylko znanych powodów Brogan próbuje pomniejszyć Tocqueville'a, przedstawiając go jako człowieka zatwardziałego i zaściankowego, jako wytwór wywłaszczonej drobnej arystokracji. "Należał do klasy pokonanej - pisze Brogan - i nie potrafił zapomnieć o tej porażce. Tęsknił za przywilejami, które mu się należały z racji urodzenia". Bez ustanku słyszymy, że Tocqueville był elitarystą, człowiekiem niezdolnym wyjść poza "kulturowe ograniczenia wyssanego z mlekiem matki katolicyzmu". Był przypadkiem trochę psychiatrycznym: "neurotycznie niezdolny do ponownego czytania swoich książek", obciążony "neurotycznym dążeniem do oryginalności". Dopuścił do tego, by o kształcie "O demokracji w Ameryce" zdecydowała "nie tylko logika i obserwacja, ale również osobiste fobie".

Intencja tych wszystkich mało przekonujących wywodów jest taka, że Tocqueville był marnym badaczem swoich czasów, którego renomę z niedocieczonych przyczyn rozdmuchali późniejsi czytelnicy, wykorzystujący jego skrótowe hasła do propagowania własnych celów politycznych. Jak możemy potraktować poważnie książkę o Ameryce napisaną przez dwudziestoparoletniego turystę, który pojechał w krótką podróż, pogadał z paroma kobietami, omijał biednych szerokim łukiem i wypowiadał się na temat więzień, chociaż nie przeczytał Foucaulta? Kto ma oczy, ten widzi, że "dynamiczny obraz Delacroix >>Wolność wiodąca lud na barykady<< wyraża głębszą mądrość niż wszystko, co Tocqueville napisał na ten temat". Wszystko? Biografia Brogana może się spodobać tylko kamerdynerowi. "Dawny ustrój i rewolucja" to dzieło historyczne, a "Wspomnienia" to przenikliwe zapiski o podniosłości i banalności rewolucji. Ale klucz do wszystkiego, "O demokracji w Ameryce", to dzieło epifaniczne. Nic zatem dziwnego, że renoma Tocqueville'a rośnie i maleje zależnie od epifanii doznawanych przez czytelników, którzy porównują jego przewidywania ze swoimi czasami historycznymi. Nie ma to nic wspólnego z rozdmuchaną reputacją, jak uważa Brogan. Taki jest los proroków. Weźmy na przykład nieoczekiwane odrodzenie się zainteresowania Tocqueville'em we Francji w ciągu minionego ćwierćwiecza. Wraz z osłabieniem Trzeciej Republiki na skutek I wojny światowej i późniejszym upadkiem liberalnej myśli politycznej Tocqueville, jeden z najwybitniejszych francuskich myślicieli XIX wieku, popadł w zapomnienie. Przez następne pół stulecia Francuzi poszukiwali proroctw u Marksa i pomniejszych postaci, które stworzyły szkołę francuską. Raymond Aron praktycznie w pojedynkę bronił Tocqueville'a jako analityka nowoczesnego społeczeństwa przemysłowego, no ale Aron pisał do "Le Figaro", więc się nie liczył. Dopiero generalny odwrót od marksizmu pod koniec lat 70. sprawił, że Francuzi zaczęli znowu na poważnie czytać Tocqueville'a.

Oprócz Arona przyczynił się do tego przede wszystkim antropolog Louis Dumont, który w "Homo hierarchicus" (1966), swoim wybitnym studium o Indiach, zaszokował kolegów stwierdzeniem, że Tocqueville lepiej pozwala zrozumieć społeczeństwo kastowe niż strukturalizm. Jednak to młodsi myśliciele - ci, którzy osiągnęli intelektualną dojrzałość w latach 80., po trzech dekadach nieprzerwanego wzrostu gospodarczego, kształtowania się społeczeństwa konsumenckiego, spadku znaczenia identyfikacji religijnej i klasowej oraz rozluźnienia obyczajów - przyswoili sobie Tocqueville'a, a zwłaszcza jego koncepcję indywidualizmu, która więcej mówiła o współczesnym życiu niż dzieła zebrane Marksa i Engelsa, Sartre'a, Lévi-Strausa, Althussera, Foucaulta i innych. Nawet rewolucja kontrkulturowa z 1968 roku (którą Aron, w rzadkim przypływie dezorientacji, zbagatelizował jako zwykłą psychodramę) wydawała im się głębokim przejawem nowoczesnego indywidualizmu, a nie fazą walki klasowej.

W odrodzeniu zainteresowania Tocqueville'em mieli swój udział również francuscy polityczni centryści, którzy dążyli do zbudowania nowoczesnej liberalnej kultury politycznej wolnej od dziedzictwa rewolucji. Na głębszym poziomie przedsięwzięcie to było jednak zainspirowane upadkiem marksistowskiej tradycji profetycznej, czemu towarzyszyło pragnienie zbadania paradoksów nowoczesności z taką bezstronnością, jakiej dał wyraz Tocqueville. We Francji ukazało się mnóstwo książek na temat indywidualizmu i religii, indywidualizmu i etyki, indywidualizmu i państwa opiekuńczego, indywidualizmu i mody czy indywidualizmu i sportu. (Nawet tytuł najważniejszej francuskiej książki ostatnich dziesięcioleci, "Cząstek elementarnych" Michela Houellebecqa, jest ukłonem w stronę Tocqueville'a). Najbardziej znaczący historycy i myśliciele tego okresu - Loius Dumont, Fran?ois Furet, Marcel Gauchet, Pierre Manent, Pierre Rosanvallon, Gilles Lipovetsky - z niepokojem myśleli o wielu aspektach nowej indywidualistycznej epoki, jednak podobnie jak Tocqueville uważali ją za fakt dokonany.

Ale czy słusznie? Nie możemy dzisiaj nie zadać sobie tego pytania. Chociaż proroctwo Tocqueville'a było ujęte w uniwersalnych kategoriach, nie wykraczało swoim zasięgiem poza świat chrześcijański. Kiedy mówił o "świecie", miał na myśli tę jego część, którą ukształtowała chrześcijańska duchowość, w tym także względnie nowy protestancki ideał wspólnoty równych wobec siebie wiernych, którzy obcują z Bogiem bez niczyjego pośrednictwa. Tocqueville odbył kilka podróży do Algierii, z których zachował miłe wspomnienia, a podczas swej słynnej wyprawy do Ameryki miał krótki kontakt z Indianami, jednak podobnie jak dla większości jemu współczesnych ludy te nie należały dlań do tego samego świata, co chrześcijański Zachód. Kiedy zatem w "O demokracji w Ameryce" mówi o powszechnym upodobaniu do wolności i o jeszcze silniejszej pasji równości, nasuwa się pytanie, czy uważał, że te głęboko zakorzenione mechanizmy psychologiczne funkcjonują również poza granicami Zachodu - a jeśli tak, to czy znajdą kiedyś wyraz w tamtejszym ustroju politycznym.

To, że o Tocqueville'u mało się obecnie mówi, wynika z faktu, że potrzebujemy nowego proroctwa dotyczącego demokracji w świecie niezachodnim. Należy jednak mieć nadzieję, że kiedy zjawi się ten nowy prorok, będzie miał za sobą lekturę Tocqueville'a. W "O demokracji w Ameryce" - zwłaszcza w mniej cenionym pierwszym tomie - znajdzie bowiem wiele użytecznych wątków. Tom pierwszy zawiera nudne rozdziały o geografii Ameryki, angielskich osadnikach, feudalizmie, partiach politycznych itd. Te suche dane i analizy zmuszają nas do przemyślenia kwestii perspektyw dla demokracji poza rzeczywistością Zachodu.

Weźmy choćby geografię. Tocqueville poświęca wiele uwagi otwartemu ukształtowaniu powierzchni Ameryki i twórczej destrukcji lasów, jego zdaniem odzwierciedlającej dynamizm amerykańskiego społeczeństwa. Chodziło mu jednak także o istotniejszą sprawę, a mianowicie o to, że Amerykanie przywiązywali wyjątkowo mało wagi do świętych miejsc. Stoję tutaj, ale równie dobrze mógłbym stać tam - zdawali się mówić. Większość ludów w większości innych krajów jest silnie zakorzeniona w swojej ziemi, nawet jeśli jest ona nieprzychylna i bezlitosna, bo tam rozgrywały się historyczne bitwy, tam zdarzały się cuda, tam pochowani są patriarchowie. Oprócz koczowników Amerykanie są najbardziej ruchliwym narodem świata. Trudno jest im zrozumieć społeczeństwa, które jeżdżą samochodami i surfują po internecie, ale gotowe są umrzeć za nieurodzajne kawałki ziemi. Oczekiwany prorok to wyjaśni.

Powinien on rzucić także okiem na rozdziały książki Tocqueville'a o Angloamerykanach. Hrabia nie był rasistą ani szowinistą. Jak dowiadujemy się od Brogana, zerwał ze swoim zausznikiem Gobineau, kiedy ten zaczął publikować dziwaczne teorie nierówności rasowej. Nie zmieniało to jednak poglądu Tocqueville'a, że każda cywilizacja zaczyna od - jak to nazywał - "punktu wyjścia", z którego wyrastają jej uprzedzenia, obyczaje i emocje. Amerykański punkt wyjścia był etniczno-religijny: ten kraj jako pierwsi zasiedlili purytanie, którzy mieli - mówiąc współczesnym językiem - wspólną kulturę, i w których teologii duch religijny był nierozerwalnie spleciony z duchem wolności. Niezależnie od tego, czy Tocqueville miał rację co do purytanizmu, postawił ważną tezę dotyczącą społecznych uwarunkowań demokracji.

Nie przypisywał Anglosasom wyższych cech rasowych, ale zauważył, że tkwiący w protestantyzmie potencjał tolerancji może się zrealizować tylko w kontekście, w którym ludzie z grubsza podobnie wyglądają, mówią tym samym językiem i jedzą te same potrawy - czyli tam, gdzie równość jest już faktem społecznym i psychologicznym. Wiele dawnych społeczeństw praktykowało tolerancję, nie zakładając równości: każda grupa społeczna miała swoją dzielnicę miasta, płaciła podatki i (przynajmniej w teorii) zostawiano ją w spokoju. Był to multikulturalizm, ale nie multikulturalizm demokratyczny, który toleruje jednostki jako jednostki. Paradoks polega na tym, że jednorodność etniczna i wyznaniowa prawdopodobnie jest historycznym warunkiem demokratycznego multikulturalizmu, który później tę jednorodność rozbija. Dopiero kiedy tolerancja już funkcjonuje jako fakt społeczny wśród podobnych do siebie ludzi, można z niej uczynić uniwersalną zasadę i objąć nią innych.

Gdyby Hugh Brogan przyjął trochę inny punkt widzenia, mógłby wykorzystać swoją biografię jako okazję do odsłonięcia tych zakopanych u Tocqueville'a idei i skłonić nas do zastanowienia się, co francuski myśliciel ma nam dzisiaj naprawdę ciekawego do powiedzenia. Bo chociaż proroczo mówił o napięciach i paradoksach nowożytnych demokracji zachodnich, rozpaczliwie potrzebujemy świeżych idei, które pozwoliłyby nam zrozumieć świat rozciągający się poza naszą małą wyspą. Nowy duch unosi się nad wodami i nie jest to duch demokratyczny. Wymarzona pogoda dla proroka, który rozumie, że "kiedy przeszłość nie oświetla przyszłości, rozum porusza się w ciemnościach".

Mark Lilla

&copy; The New Republic

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Mark Lilla, ur. 1956, historyk idei, filozof, profesor Uniwersytetu w Chicago, krytyk postmodernistycznej filozofii i teorii literatury. Zasłynął książką "Lekkomyślny umysł" (wyd. pol. 2006), w której opisywał ideologiczne uwikłania wybitnych współczesnych myślicieli Zachodu. Lilla stale współpracuje z prestiżowymi amerykańskimi periodykami, m.in. z "The New York Review of Books". W "Europie" nr 140 z 9 grudnia ub.r. opublikowaliśmy fragment jego tekstu "Demokracja jest największym wyzwaniem dla literatury".