17stycznia 1995 r., o godz. 5.46 rano, zatrzęsła się ziemia w pobliżu japońskiego miasta Kobe – spośród półtora miliona mieszkańców w kataklizmie zginęło blisko 7 tys. "Kobe to moje miasto rodzinne – mówił pisarz Haruki Murakami w wywiadzie udzielonym dwa lata temu Deborah Treisman z The New Yorkera. – Zostało kompletnie zniszczone, włącznie z domem moich rodziców". Japończycy byli poruszeni katastrofą, jednak nie wszyscy z tych samych powodów – w interpretacji Shōkō Asahary, charyzmatycznego guru sekty Ōmu Shinrikyō, trzęsienie ziemi w Kobe było próbą tajemniczej superbroni, za pomocą której Stany Zjednoczone postanowiły zniszczyć Japonię.
Guru nie zamierzał dłużej czekać na apokalipsę, od dawna był już przygotowany na to, by ją przyspieszyć. 20 marca w porze porannego szczytu pięciu wybranych przez niego elitarnych członków sekty w pięciu zatłoczonych pociągach tokijskiego metra czubkami parasolek przekłuło woreczki z płynnym roztworem sarinu, gazu bojowego wywołującego porażenie układu nerwowego. Nie była to misja samobójcza – mieli w odwodzie zastrzyki z antidotum i kierowców gotowych do natychmiastowej ucieczki spod stacji metra. Użyta przez nich ilość sarinu mogła teoretycznie zabić ogromne rzesze ludzi (sarin jest 26-krotnie bardziej trujący niż cyjanek), jednak nieefektywny sposób spreparowania znacząco ograniczył jego lotność: w zamachu zginęło 12 osób, ok. 5 tys. wyszło z ataku z uszczerbkami na zdrowiu – od lekkich po niemal śmiertelne.
Nie było to pierwsze zastosowanie sarinu przez Ōmu Shinrikyō: dwa lata wcześniej na australijskiej farmie ludzie Asahary eksperymentowali, gazując owce, a w czerwcu 1994 r. rozpylili sarin na osiedlu w mieście Matsumoto (200 km na północny-wschód od Tokio) – miała to być próba generalna, a przy okazji sposobność, by załatwić sprawę osobistą: na tym osiedlu mieszkało paru sędziów, którzy bruździli sekcie w pewnym procesie cywilnym. W wyniku zatrucia zmarło osiem osób, poszkodowanych było ponad 500. Lokalna policja wykazała się katastrofalną niekompetencją – uwagę skupiła na domorosłym chemiku-hobbyście (najzupełniej niewinnym), którego żona zapadła w śpiączkę po porażeniu sarinem: nieszczęśnika aresztowano, linczowały go media, tymczasem Ōmu Shinrikyō szykowała się na upragniony koniec świata.
Reklama
Gdy po zamachu w tokijskim metrze śledczym wreszcie połączyły się wątki, nastąpiły aresztowania – udało się schwytać prawie całą wierchuszkę sekty, włącznie z samym guru (ostatniego z poszukiwanych zatrzymano dopiero w 2012 r.). Po długim procesie 13 członków kierownictwa Ōmu Shinrikyō – w tym Shōkō Asahara – zostało skazanych na karę śmierci; w Japonii nadal się ją wykonuje i ma ona spore poparcie społeczne. Stracono ich latem 2018 r. Sama organizacja i parę jej odgałęzień, które się od czasu zamachów usamodzielniły, nie uległy delegalizacji; wciąż działają, znajdując wyznawców nie tylko w Japonii.

Po prostu wsłuchiwałem się w te głosy

Tokijski zamach wywołał falę publicystycznej, naukowej i politycznej refleksji – zdumienie budziło przede wszystkim to, że do tak śmiałego i okrutnego ataku doszło w jednym z najbezpieczniejszych państw świata; to poczucie bezpieczeństwa było prawdopodobnie głównym powodem słabego przygotowania rozmaitych służb, przyzwyczajonych do działania przede wszystkim w sytuacjach klęsk żywiołowych. Pytano także o to, w jaki sposób organizacja w rodzaju Ōmu Shinrikyō mogła funkcjonować – i to legalnie – praktycznie bez jakiejkolwiek kontroli.