Traktat Lizboński wchodzi w życie. Nareszcie. Źle się stało, że Polska była jednym z ostatnich państw ratyfikujących.

Nie jest dobrze mieć opinię ociągającego się i to z niepojętych powodów, członka wspólnoty. Eurosceptyczni politycy, trąbiący o naszej ponoć nie dość wyraźnej podmiotowości, osłabiają międzynarodową pozycję Rzeczypospolitej. Polska z własnej woli stała się zawodnikiem w zespole, i nasze znaczenie będzie się mierzyć nie wyślizgiwaniem kolegów, ale sukcesami całego klubu. Dopóki nie odejdziemy od terminologii walki, wyrywania, nawet umierania „przeciw", i nie nauczymy się myśleć i działać w kategoriach porozumienia, kompromisu, świadomości interesu zbiorowego - dopóty nasi przedstawiciele będą mieli kłopoty z osiąganiem celów: wspólnych a przez to i naszych własnych.

Reklama

Charakterystyczne są wątpliwości, wyrażane ostatnio w związku z wyborem osób, które będą piastowały najważniejsze w Unii (a więc i w Europie!) stanowiska: Hermana Van Rompuya, który z początkiem stycznia obejmie stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej i lady Catherine Ashton, która będzie kierować agendami zagranicznymi UE. Słychać głosy, że choć ustalenia z Lizbony pozwolą UE działać sprawniej, na jej czele nie staną przywódcy na tyle wyraziści, by Europa zawalczyła o silną pozycję w świecie.

Wodzom już dziękujemy

Po co ten defetyzm? Robimy - my, Europejczycy - coś po raz pierwszy w historii, skąd więc ten nieustający lęk, że robimy to źle? Skoro nowe instytucjonalne zasady Unii dopiero zaczynają obowiązywać, dlaczego martwimy się, że unijni przywódcy nie spełnią nadziei, jakie w nich pokładamy? Załamywanie rąk nad tym, że prezydentem Unii nie został Tony Blair, jest bez sensu. To prawda, były premier brytyjski jest mistrzem retoryki, ale postrzegany jest coraz częściej jako mistrz tworzenia złudzeń (łącznie z iluzją posiadania broni masowej zagłady przez Saddama Husseina). A przede wszystkim jest kojarzony z wojną w Iraku, której otwarcie przeciwna była znaczna większość obywateli Unii.

Reklama

Pracy nad budowaniem silnej Europy jest mnóstwo, ale nie są to zadania dla wodza, tylko dla sprawnego administratora, umiejącego osiągnąć porozumienie z myślącymi inaczej. Wolałbym, żeby szefem dyplomacji był Carl Bildt, bo wykazał się nie raz bystrością w rozpoznaniu sytuacji i wykazał, że rozumie problemy naszej części kontynentu. Ale nie dla wszystkich to jest najważniejsze. Wolałbym także, by na czele Unii stanął Jean-Claude Juncker. Jako premier Luksemburga, najmniejszego państwa Unii, byłby pięknym symbolem. Sprawdził się już wielokrotnie na płaszczyźnie wspólnotowej. Ale przecież jako zdeklarowany federacjonista był nie do przyjęcia dla Brytyjczyków. Jeśli na jakieś stanowisko reprezentanta zespołu kandyduje osoba, która ma wyraziste poglądy, jest oczywiste, że znajdą się tacy, którzy mają poglądy przeciwne.

>>>Czytaj dalej>>>

Reklama



Siła niepozornych kandydatów

Ale my, Europejczycy nie potrzebujemy wcale kogoś, kto będzie widziany jako zapędzający wszystkich w jednym kierunku. Kierunek i cele zostały ogólnie wytyczone: wspólna waluta, wspólna polityka zagraniczna, wspólna ochrona bezpieczeństwa. Nie dające się odłożyć zadania też są oczywiste: kontynuacja reformy Wspólnej Polityki Rolnej, bezpieczeństwo dostaw źródeł energii, włączenie do Unii pozostających poza nią państw bałkańskich. Nie trzeba wizjonerów, by to widzieć. Teraz jest czas uzgodnień, jakim krokiem mamy iść - zachowując tę wartość nadrzędną, jaką jest zespołowa solidarność. Chcemy wychowywać Europę zjednoczoną, ale utrzymującą swoją różnorodność. Dlatego potrzeba nam nie takich przywódców, którzy popędzą na czele w wybranym przez siebie kierunku, lecz takich, którzy potrafią się z wszystkimi porozumieć i wypracowywać wspólne stanowisko. I takie osoby znaleziono. Van Rompuy, dotychczasowy premier Belgii dokonał rzeczy wydawałoby się niemożliwej, to znaczy pogodził zwaśnione strony konfliktu, który rozdzierał jego kraj i utworzył sprawnie funkcjonujący rząd. Z kolei lady Ashton, przewodnicząca Iżby Lordów, potrafiła w eurosceptycznej Wielkiej Brytanii doprowadzić do tego, że jako jedno z pierwszych państw ratyfikowała traktat z Lizbony.

Nie ma dziś w Europie takich ludzi czy państw, które narzucają innym swoją wolę. Silni muszą pytać o zgodę słabszych. To trudne zadanie, do którego wykonania szukamy ludzi. Tych dwoje wydaje się dobrymi, choć może na pierwszy rzut oka niepozornymi kandydatami. Nikomu nie są nic winni, nie muszą przed podjęciem decyzji dzwonić ani do Berlina, ani do Paryża. Mają szansę rośnięcia razem ze stanowiskiem, jak wyrósł Javier Solana, w młodości przeciwnik NATO, a później skuteczny sekretarz generalny Przymierza Atlantyckiego.

W tym samym świetle powinniśmy patrzeć na sukcesy Jerzego Buzka i Janusza Lewandowskiego: okazuje się, że mamy w Polsce ludzi o dużych umiejętnościach i międzynarodowym wyrobieniu, którzy budzą zaufanie, że będą potrafili reprezentować interesy całej Unii.

Najistotniejszym zadaniem, jakie stoi dziś przed przywódcami Unii jest dziś szukanie wspólnego dla wszystkich krajów mianownika, utrzymanie spoistości wspólnoty, a jednocześnie rozwiązywanie nowych zadań. Wszyscy, a szczególnie nowe kraje członkowskie, uczymy się fundamentalnych reguł. Tej przede wszystkim, że sprzeczne interesy (które przecież nie znikły) uzgadniamy ze sobą z wykluczeniem użycia siły, zarówno militarnej jak ekonomicznej. To jest odwrócenie stanu rzeczy, który trwał przez stulecia, bywał katastrofalny dla słabszych i spowodował wylewanie mórz krwi. Unię Europejską tworzy dziś 27 państw, którym z trudem udało się ratyfikować wchodzący w życie traktat. Powinno być oczywiste, że to nie koniec, a dopiero początek stojących przed nami wyzwań.

>>>Czytaj dalej>>>



Koniec instytucjonalnej prowizorki

Tych wyzwań Polska nie powinna się obawiać. Mamy niestety skłonność dopatrywania się w tym, co Europa Zachodnia nazywa wypracowywaniem wspólnego stanowiska, uzgadniania czegoś za naszymi plecami. Słyszy się u nas komentarze: to Francuzi z Niemcami coś ustalili, chcą w ten sposób realizować swoje interesy. A przecież skoro te dwa państwa, których interesy bywają bardzo odmienne, a niekiedy (jak w sprawach rolnictwa) sprzeczne, potrafiły dojść do porozumienia, to dobrze rokuje na przyszłość. (Dodam, że moim zdaniem ani między Polską a Niemcami, ani między Polską a Francją nie ma istotnych różnic interesów.) Liczmy na to, że w podobny sposób uda się nam uzgodnić wspólną politykę energetyczną i że wypracujemy praktyczne sposoby realizacji projektu partnerstwa wschodniego. I najważniejsze: wytworzenie wspólnej polityki zagranicznej, w miejsce dotychczasowej instytucjonalnej prowizorki.

Ustalenia z Lizbony dają możliwość pogłębiania współpracy w poszczególnych dziedzinach w ramach Unii, bez rozrywania jej instytucji. Takiej możliwości dotychczas nie było. Możemy tworzyć grupy państw – Polska na przykład w ramach Trójkąta Weimarskiego – które chcą pewne rodzaje współpracy (np. obronnej) rozwijać szybciej. Nasz minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski zgłosił nowatorską inicjatywę dynamizacji Europejskiej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony, która uzyskałaby solidne oparcie strukturalne. Mamy więc ambicje, tylko dotychczas nie było ram instytucjonalnych, w których można je było urzeczywistnić. Traktat Lizboński nie jest ideałem, ale daje ramy doskonalsze niż te, które oferował traktat nicejski.

Nowy traktat porządkuje sprawę w dużej mierze symboliczną, ale zarazem niezwykle istotną: system głosowania w Radzie Europejskiej. Dotychczas głosy „ważone" były przyznane trochę po uważaniu. Teraz zacznie (niestety z opóźnieniem, i to spowodowanym przez Polskę!) obowiązywać procedura przejrzysta. Głosuje się na dwu poziomach: na jednym każde państwo ma jeden głos – głos Malty liczy się na równi z głosem Wielkiej Brytanii, a głos Luksemburga ma taką samą wagę jak głos Niemiec. Na drugim zakłada się, że wszyscy obywatele Europy są równie ważni – państwa głosują liczbą swoich obywateli. Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że zarówno w Komisji, jak i w Radzie Europejskiej unika się rozwiązywania problemów na drodze głosowań, by nie tworzyć podziałów i nie zaostrzać konfliktów. Ale jeżeli głosowanie będzie konieczne, mamy system szanujący suwerenność każdego państwa i równość każdego obywatela.

Uczyniono też ukłon w stronę eurosceptyków, określając procedurę wyjścia z Unii. Nie zwiększa to groźby secesji. Chociaż wyjście ze strefy Schengen, euro, czy nawet z Unii nie było traktatowo przewidziane, to przecież ostateczna decyzja o udziale lub rezygnacji leżała w gestii państw członkowskich. Gdyby ktokolwiek, powiedzmy maleńki Luksemburg, zdecydował się na secesję, nikt by mu wojną nie zagroził. Teraz po prostu doprecyzowana została formalnie kwestia możliwej rezygnacji z członkostwa, co wcale nie znaczy, że wystąpienie któregokolwiek stało się bardziej sensowne czy prawdopodobne.

>>>Czytaj dalej>>>



Ewangelia miłości

Unii Europejskiej przyda się okres spokoju i przyzwyczajenia do nowych ram instytucjonalnych. Jeszcze przed kolejnymi etapami rozszerzenia trwała debata, czy pogłębiać integrację, czy też rozszerzać granice wspólnoty. Europa podjęła jednak - wbrew radom ostrożnych i doraźnym interesom najbogatszych - odważną decyzję i dokonała olbrzymiego skoku. Wejście nowych dziesięciu członków powoduje głębokie zmiany społeczne, polityczne, geograficzne, gospodarcze. Myślę, że warto pomieszkać w tym nowym wspólnym domu, rozejrzeć się, nie stawiać sobie wymagań ani za dużych, ani za małych i nabierać do siebie zaufania. Zaufania nie można wymusić na zasadzie dekretu. Wytwarza się samo na podstawie wzajemnych doświadczeń. Dajmy sobie na to czas. Europa nie musi się dziś obawiać siłowego zagrożenia z zewnątrz, więc warto zacząć od nauczenia się solidarnego współżycia z innymi lokatorami. To umożliwi kolejny, niezbędny i ważny krok: utworzenie sprawnej samoobrony osiedlowej, w myśl propozycji Sikorskiego

W tej nowej rzeczywistości Polska powinna się czuć fundamentalnie bezpieczna. Powinniśmy dbać o nasze interesy - przede wszystkim o odrabianie zapóźnienia cywilizacyjnego i dbałość o bezpieczeństwo - ale realizowanie ich w uzgodnieniu z innymi członkami wspólnoty jest bezpieczniejsze, niż forsowanie w konkurencji ze wszystkimi. Jeżeli się jest narodem słabszym, należy głosić ewangelię miłości, a nie wzajemnego zjadania się.

Europa nie chce nas zjeść. To byłoby nudne. Chce, żebyśmy pozostali sobą i różnili się - coraz ładniej i ciekawiej. Tym bojaźliwym i zakompleksionym rodakom, którzy obawiają się w procesie integracji zatracić naszą narodową wyjątkowość, przypomnijmy, skąd pochodzi człowiek, który obejmie najważniejsze stanowisko w Unii Europejskiej: z oficjalnie trójjęzycznej Belgii. Belgowie, nie tracąc swojej odrębności - ba, w ciągu ostatnich dwudziestu lat zaostrzając aż do absurdu wewnętrzne różnice między Flamandami a Walończykami - wypracowali sposób na współżycie z sąsiadami. Bardziej, niż przed dwustu laty, różnią się od Holendrów. Już nie obawiają się Niemiec (mają np. wewnątrz państwa niemiecko-języczny region autonomiczny), nie boją się, że Francuzi wchłoną ich obszar frankofoniczny. Są rozsadnikami nowej europejskiej cywilizacji politycznej. Tego się od nich warto uczyć.

*Zdzisław Najder, historyk, publicysta, były dyrektor polskiej seksji Radia Wolna Europa