W mijającym roku zdarzyło się wiele rzeczy ciekawych, zaskakujących, a nawet zdumiewających (jak to, że w Polsce w niewielkim stopniu odczuliśmy dramatyczne wymiary kryzysu). Jednak dla mnie - zdaję sobie sprawę, że to ogląd może subiektywny - ukazało się dobitnie to, co oczywiście było już widoczne od pewnego czasu, co stanowi nie tyle zdarzenie, ile pewną historyczna koniunkturę i na co zapewne nie ma rady, chociaż chciałbym spróbować się połudzić, że jeszcze jest. Chodzi o fakt, że w polskim życiu publicznym znika w zastraszającym tempie to, co wysokie i równie gwałtowna jest inwazja tego, co niskie.

Reklama

Mówiąc wprost - chamstwo

Znikanie wysokiego symbolizują czy wręcz oznaczają odejścia ludzi, którzy - w rożnym rozumieniu, ale ponad wszelką wątpliwość - byli dla nas nie tylko autorytetami, ale tymi, którzy dźwigali nas w górę, a wymienić należy (jeszcze w poprzednim roku) Bronisława Geremka, potem Leszka Kołakowskiego, Barbarę Skargę czy Marka Edelmana. Na inwazję niskiego wskazują zachowania, czy raczej słowa i sformułowania polityków przy okazji "afery hazardowej" (sądzę, że nie było żadnej afery zresztą, tylko właśnie te niskie zachowania) i przy wielu innych okazjach, słowa i występy europosłów lub nawet polityków lokalnych, burmistrzów czy starostów i wójtów.

Proszę przyglądać się uważnie i nie dać się zwieść pozorom, a już na pewno odrzucić nieco nihilistyczne przekonanie, że politycy w całym zachodnim świecie tak się zachowują. To, że mamy dobry przykład prymitywnego człowieka, jakim jest Berlusconi, nie oznacza, że chamstwo wygrywa wszędzie. Bo tu - mówiąc wprost - chodzi właśnie o chamstwo.

Reklama

Warto też odróżniać ostre, także w formach językowych spory polityczne, od tego, co tylko niskie. Otóż takie spory są toczone w bardzo wielu zachodnich krajach, jednak osobisty poziom polityków lub - co z punktu widzenia obywatela i wyborcy wychodzi na jedno - ich zdolność prezentowania się jako ludzie oświeceni, obyci i kulturalni są na całkowicie odmiennym poziomie niż widzieliśmy w trakcie ostatniego roku w Polsce. Wynika to przede wszystkim z faktu, że z wyjątkiem wyjątków, niemal wszyscy kończą te same lub podobne uczelnie i podlegają bardzo podobnym procesom socjalizacji i edukacji. We Francji jest to sławna szkoła administracji, w Stanach Zjednoczonych te kilka największych uniwersytetów, których nazwy są powszechnie znane. W innych krajach proces ten jest bardziej skomplikowany, ale doprowadza do identycznych rezultatów. Prywatnie, politycy zapewne wszędzie posługują się niskim językiem, kiedy są w odpowiednim towarzystwie, ale tylko wtedy. Pod tym względem nie różnią się specjalnie od nas wszystkich. Jednak, chociaż demokracja masowa i chamstwo, docierają wszędzie, w Polsce proces ten ma konsekwencje wyjątkowo niepokojące, co w upływającym roku dostrzegliśmy. A dlaczego?

Są ludzie niezastąpieni

Dlatego, że - co wcale nie jest zwyczajnym banałem - ludzie, którzy odeszli, którzy niedługo odejdą, są niezastąpieni. Niezastąpiony teoretycznie jest każdy człowiek, nawet wybitny, ale w polskim układzie społecznym na ludzi tego gatunku na razie nie ma miejsca, stąd też się nie pojawią. Nie dlatego, iżby brakowało ludzi mądrych lub szlachetnych, albo i takich i takich, ale dlatego, że po 1989 roku pojawiło się pokolenie, które wtedy miało między 18 a 30 lat i które, ze zrozumiałych powodów zajęło się wyłącznie robieniem własnej kariery, ewentualnie dbaniem o rodzinę, a przede wszystkim o pieniądze. Idea jakkolwiek pojmowanej służby społecznej czy autorytetu była i jest tym ludziom całkowicie obca. A to oni teraz zdominowali polską scenę polityczną, przyszła ich pora. I chociaż na najwyższych szczytach władzy mamy kilku polityków innej kategorii, którzy wychowali się jeszcze (bez względu na wiek) w innym świecie, to wokół nich - jak widać - we wszystkich ugrupowaniach dominują ludzie, jak to nazywają socjologowie "nowi". Między nimi, dla nich i wśród nich nie ma miejsca na takich, którzy zastąpiliby odchodzących. Powoduje to powstanie spirali w dół. Znamy doskonale środowiska czy instytucje, które z rozmaitych powodów traciły stopniowo klasę, a wówczas ludzie w nich działający z natury rzeczy nie dopuszczali takich, którzy mogliby wśród nich zabłysnąć, a jedynie jeszcze gorszych od siebie. Inaczej można to określić mianem selekcji negatywnej i z taką selekcją negatywną mamy w Polsce współczesnej do czynienia. Nie trzeba nikogo winić, to jest proces społeczny, którego przecież nikt nie zamierzał uruchamiać. Proces tan zahamować lub przerwać jest bardzo trudno, gdyż jego dynamika jest kolosalna.

Reklama

W starych demokracjach zjawiska takie też występują, lecz bardzo powoli, natomiast w Polsce i zapewne w kilku innych krajach post-komunistycznych pojawiły się lawinowo i nie przypadkiem w ostatnich latach. Dopiero teraz w zapleczu politycznym zaczęli dominować ludzie "nowi" czy też - jak to wolałbym powiedzieć - "ludzie znikąd", bo dopiero teraz przyszła ich generacyjna pora.

Wszyscy mają krótkie ławki

Nie jest jednak tylko tak, że tego, co wysokie nikt nie zastąpi, ale także tak, że to, co niskie - odstrasza. A z tego wynika, że do polityki, co znowu pokazał mijający rok (a także do seminariów) duchownych garnie się coraz mniej ludzi, który nie są znikąd, nie są z chamstwa. Publicyści często powtarzają, że partie polityczne, łącznie z Platformą Obywatelską, maja krótkie ławki, czyli mało kandydatów, którzy mogliby zastąpić obecnych ministrów czy posłów, albo kandydatów, którzy nawet ciągnięci na siłę, do niczego się nie nadają. Nic dziwnego w świetle powyższych uwag.

Natomiast wybitni ludzie, którzy od nas odeszli reprezentowali ostatnią silnie oddziałującą w Polsce warstwę, czyli inteligencje i to inteligencję rozumiejącą potrzebę służby społecznej, chociaż najróżniej te zadania interpretowali. Cechą Polski, ukształtowaną przez historię, a więc taką, której łatwo zmienić się nie da, jest to, że na przestrzeni ostatnich dwustu kilkudziesięciu lata mieliśmy tylko dwie warstwy wzorotwórcze: szlachtę i inteligencję. To były jedyne i czasem niezwykle cenne elity, które dostarczały setkom tysięcy ludzi nowych, jacy ciągle pojawiają się, a zwłaszcza w okresach gwałtownych przemian społecznych, wzorów, sposobów na życie obyczajowe i duchowe oraz modeli zachowania publicznego. Najlepsi przedstawiciele inteligencji odchodzą, a z nimi zapewne odchodzi cała warstwa, a co najmniej przestaje pełnić wzorotwórczą rolę. Tego procesu ani odwrócić, ani zahamować się nie da. Jeszcze w niewielkim stopniu działa snobizm, którego paradoksalnie pozytywne skutki wychwalał w jednym ze swoich esejów Leszek Kołakowski. Ale to są raczej resztki snobizmu, bo pieniądze świadczą o wszystkim. Inteligencja zaś pieniędzy nigdy nie będzie miała, co do niedawna nie odgrywało specjalnej roli.

Ułomna rozmowa

Na pierwszy rzut oka widzim, że ludzi nowych cechuje przede wszystkim język. Nie idzie nawet o nadużywanie języka wulgarnego w sytuacjach prywatnych i publicznych, chociaż to jest także faktem zdumiewającym, lecz raczej o nieumiejętność posługiwania się językiem polskim w każdej okazji, w wystąpieniach publicznych, w szczególności w parlamencie, ale także w nieustających skandalicznie nudnych rozmowach telewizyjnych. Politycy są bezbronni w stosunku do języka, więc próbują na siebie jedynie warczeć, bo wiedzą, że nie mogą publicznie po prostu kląć, a to czyniliby najchętniej. Jeżeli teraz porównamy fragment choćby pisanego dla rozrywki, lekkiego tekstu Skargi czy Kołakowskiego to dostrzeżemy mistrzostwo języka. Ta dramatyczna różnica między wysokim a niskim językiem, między zdolnością używania trafionych słów, a rozpaczliwym poszukiwaniem, jak wybrnąć z gramatycznej zagadki, ma także istotne, a czasem dramatyczne konsekwencje. Otóż - nie wiem, co tu jest przyczyną, a co skutkiem - niezdolność do formułowania myśli powoduje niezdolność do porozumienia się, a niechęć do porozumienia, wręcz wrogość wobec tej idei, powoduje niezdolność do wyrażania myśli. I tak w sferze politycznej trwa niezgrabna, ułomna rozmowa ludzi, którzy mówią obok siebie lub przeciwko partnerowi dialogu, a nie do siebie. Muszę powiedzieć, że czasem ta wręcz humorystyczna niezdolność wyrażenia swoich przekonań w sposób sensowny, niemal mi imponuje.

Strach przed pustką

Żeby jednak rozważań o jednym ze zjawisk mijającego roku, chociaż dla mnie ważnym, nie kończyć w tak minorowym nastroju, zastanówmy się nie nad tym, kiedy sytuacja może ulec polepszeniu, ale czy w ogóle może i jakie warunki powinny w tym celu zostać spełnione. Otóż nie ma sytuacji beznadziejnych, a są solidne powody do optymizmu. Tyle, że w perspektywie dekady czy kilku dekad, a nie najbliższych lat. O ile bowiem pokolenie 1989 składało się przede wszystkim z ludzi znikąd, ludzi nowych, to pokolenie dekadę i więcej młodsze, już nie było produktem społecznej radykalnej przemiany, już nie uległo zachwytowi i oszołomieniu wolnym rynkiem i kapitalizmem, a znacznie lepiej i szybciej zdało sobie sprawę z tego, jakim skarbem jest tradycja i ogłada duchowa. Nawet na banalnym poziomie jest inaczej: ludzie którzy wkroczyli w życie społeczne niedawno prawie wszyscy biegle mówią obcymi językami, a politycy z generacji 1989 - prawie żaden.

Potencjał zatem jest, pytanie tylko jak ludzi tych, chociaż niektórych spośród nich, wprowadzić do polityki. Tu nie mam dobrej odpowiedzi i sądzę, że tylko znany filozofom horror vacui, czyli jak to brzmi - w niedoskonałym polskim przekładzie - lęk przed pustką może wymusić na politykach gotowość na ludzi nowych, ale już nie znikąd. Widzieliśmy w mijającym roku, że jest tego stosunkowo blisko, chociaż wiele trzeba będzie jeszcze demonstracji niskości, żeby wrócić do tego, co wysokie.

* Marcin Król, filozof i historyk idei, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, publicysta