Kamila Wronowska: Donald Tusk nie zamierza walczyć o fotel prezydenta. Jest pan zaskoczony?
Ireneusz Krzemiński*: Nie. Spodziewałem się, że Donald Tusk będzie się starał zrezygnować z kandydowania, chociaż wydawało się jeszcze niedawno, że jest to jego marzenie. Po prostu doświadczenie władzy, którą ma premier, uświadomiło mu, że ulokowanie się w Pałacu Prezydenckim jest początkiem politycznej emerytury. Prezydent w Polsce, choć jest wybierany w powszechnych wyborach, ma jednak bardzo ograniczone możliwości. Widać to po Lechu Kaczyńskim. Przecież on szumnie na początku swojej prezydentury zapowiadał, że będzie miał mnóstwo inicjatyw, że będzie bardzo aktywny. A skończyło się co najwyżej na bardzo aktywnym blokowaniu działań rządowych.
To jedyny powód?
W grę mogła wchodzić także taka kalkulacja: gdyby się udało postawić takiego kandydata, który ma szansę wygrać te wybory, a później Platformie Obywatelskiej wygrać wybory parlamentarne, to wówczas powstałby układ, który pozwalałby stosunkowo łatwo wprowadzić w Polsce wiele ważnych zmian. To Tuska może bardzo pociągać. Sądzę, że każdy poważny polityk w którymś momencie myśli o tym, jak się zapisać w historii. Do tej pory premier Tusk nie dokonał niczego wielkiego. Więc trzeba spojrzeć na to perspektywicznie - dopiero następne rządy pozwoliłyby Tuskowi na taką inicjatywę, jaka pozwoliłaby mu zapisać się w historii, w pamięci społecznej.
Premier swoją decyzję tłumaczył tak, że on po prostu chce dalej realizować plany swojego rządu.
Wydaje mi się to prawdziwe. Do tej pory Platforma nie wykazała się jakimiś szczególnymi osiągnięciami, które mogłyby się zapisać w dziejach kształtowania państwa. A przecież okazało się, że w pamięci społecznej na trwałe zapisały się reformy rządu Jerzego Buzka, bez względu na to, że przecież nie oceniano go jako premiera najlepiej. Z perspektywy czasu okazuje się, że zapoczątkowane przez niego reformy były ważnym dziełem. Chodzić więc może o to, by podobnie wpisać się w historię i w dobrą pamięć ludzi. Zwłaszcza że problemów do rozwiązania jest sporo i byłoby się czym zasłużyć dla przyszłości.
Tusk decyzję o niekandydowaniu podobno podjął już dawno - w kwietniu ubiegłego roku. Dlaczego zatem zwlekał z jej ogłoszeniem?
To jest pytanie do premiera. Moim zdaniem decyzja ta rzeczywiście jest dosyć późna. Zostało mało czasu, żeby tę sympatię, którą ma Tusk, przerzucić na kogoś innego. Ale może się uda.
czytaj dalej
Widzi pan w Platformie kandydata, który mógłby pokonać Lecha Kaczyńskiego i wygrać wybory?
Mówi się o paru kandydatach. Wydaje mi się, że najbardziej realistycznym i najlepszym byłby marszałek Bronisław Komorowski. Dla niego byłoby to rzeczywiste ukoronowanie kariery politycznej. Poza tym jego szanse wydają mi się dosyć duże. Chociaż do tej pory nie był on tak bardzo eksponowany, to jego zaletą jest to, że choć może nie budzi u wszystkich wielkiej sympatii, to nie budzi też jakiejś niechęci. Dziennikarze spekulowali też o Hannie Gronkiewicz-Waltz. Ale wątpię, żeby chciała ona powtórzyć swoje doświadczenie z poprzedniej nieudanej kampanii prezydenckiej.
A Radosław Sikorski?
To byłoby chyba zbyt ryzykowne dla PO i dla premiera, nie mówiąc już o samym kandydacie! Przecież Sikorski jest człowiekiem bardzo młodym, znacznie młodszym niż Tusk. Lądowanie na fotelu prezydenta w wieku lat czterdziestu jest właściwie końcem kariery. To chyba nie jest dla niego pociągająca perspektywa!
Jak wycofanie się Tuska wpłynie na szanse reszty kandydatów? Dla kogo jest ona najbardziej korzystna?
Na pewno w tej chwili jest ona korzystna dla wszystkich. W tym sensie, że wprowadzenie teraz nowego kandydata PO, który miałby zastąpić premiera, jest bardzo trudnym zabiegiem. Zarówno medialnym, jak i kampanijnym. To wymaga czasu. Wiąże się też z dużym ryzykiem, bo nie wiadomo, jak zareagują wyborcy. Bo niekoniecznie muszą chętnie przenieść swoją sympatię z Tuska na kogoś innego. Tym bardziej że kampania prezydencka nie jest żadną kampanią programową. To, co dla ludzi jest decydujące, to poczucie, że prezydent będzie wpływać na zmniejszanie konfliktów, wspierać rozmaite inicjatywy, nie tylko rządowe, ale i społeczne, być dobrym symbolem dla Polaków, być ich reprezentantem. Decydujące jest to, kto może wzbudzić największą sympatię Polaków.
Lech Kaczyński może odetchnąć dziś z ulgą, że Tusk się wycofał?
Nie sądzę, by to szczególnie podnosiło szanse Kaczyńskiego. Chyba że kandydat, który zastąpi Donalda Tuska, okaże się na tyle letni, że zniechęci do wzięcia udziału w wyborach znaczącą część elektoratu PO, zwłaszcza tego młodszego i najmłodszego elektoratu, który z takim zdecydowaniem ruszył do urn w czasie ostatnich wyborów. Gdy ci wówczas zmobilizowani teraz machną ręką na wybory, to mniejszość, która konsekwentnie wybiera Kaczyńskiego, może odegrać znaczącą rolę. Bo jego katolicko-narodowy elektorat jest niezwykle zdyscyplinowany i na pewno pójdzie na niego głosować, co może dać wysoki wynik, gdy kontrkandydat PO nie zgromadzi należytej ilości chcących zagłosować na niego.
A zwiększą się teraz szanse Andrzeja Olechowskiego?
Trudno powiedzieć. Bo afera z Pawłem Piskorskim na pewno go osłabia. A tak w ogóle to nie bardzo wierzę w większe szanse Olechowskiego. To trochę jak odgrzewane kluski, bo przecież to kolejny start w wyborach na prezydenta. Chyba na ogół są mało smaczne dla wyborców.
Rezygnację Tuska może wykorzystać teraz centrolewica i namówić Włodzimierza Cimoszewicza do startu?
Cimoszewicz, zdaje się, jest niechętny udziałowi w wyborach. Ale też nie przesadzajmy z tą magią Cimoszewicza. Myślę, że zbyt dużo Polaków pamięta jego negatywne cechy, na czele z arogancją w czasie powodzi w 1997 r., żeby teraz tak bezwarunkowo zdecydować się na jego popieranie.
*Ireneusz Krzemiński, socjolog, profesor Uniwersytetu Warszawskiego