Faktycznie na powodzi w Polsce przegrał tylko jeden polityk – Włodzimierz Cimoszewicz w 1997 r. Właśnie przez niedyplomatyczną wypowiedź o tym, że poszkodowani zamiast wyciągać rękę w stronę państwa, powinni się ubezpieczyć. Potem za nią przepraszał. Ale w zgodnej opinii była to jedna z przyczyn porażki lewicy w wyborach 1997 r.
Błędu Cimoszewicza nikt już potem nie popełnił. Przy każdej kolejnej powodzi politycy – czy to premierzy, czy prezydenci – niezwłocznie jechali na zalane tereny, współczuli ludziom, obiecywali pomoc, wypłacali pieniądze z budżetowych rezerw i obiecywali szybkie odbudowanie infrastruktury. Jedni spełniali obietnice, inni nie. Słusznie zwraca uwagę jeden z posłów SLD, że takie obietnice są często głupie: naprędce, w tym samym miejscu co zwalony buduje się nowy most, niemal taki sam. I kolejna powódź go niszczy. Ale który polityk odważy się powiedzieć tamtym mieszkańcom, że zamiast wybudować nową przeprawę w trzy miesiące, przygotuje strategię i zbuduje zbiornik retencyjny, który jest kilkadziesiąt razy droższy?
Nikt nie wygłosi takiej deklaracji, bo też infrastruktura przeciwpowodziowa nie gwarantuje, że powodzi nigdy nie będzie. Dobrym przykładem są świetnie przygotowane Niemcy, które w 1997 r. także ucierpiały. Na pewno jednak plan ochrony przeciwpowodziowej dla kraju, a przede wszystkim jego konsekwentna realizacja ocaliłby wiele gospodarstw i miejscowości. Tyle że taki plan nie powstał. Od ośmiu lat, jak pokazuje NIK. Wytyka więc kolejnym rządom: Leszka Millera, Marka Belki, Kazimierza Marcinkiewicza, Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Wytyka i ludowcom, którzy uczestniczyli w tym pierwszym i ostatnim rządzie. Gdy więc PiS mówi teraz, że rząd nie przygotował nas na powódź, tylko częściowo ma rację. Bo gdy rządziło PiS, miało na koncie dokładnie tyle samo sukcesów w profilaktyce przeciwpowodziowej: zero.
Dopiero w sierpniu 2007 r., już jako minister rządu mniejszościowego, ówczesna szefowa resortu rozwoju regionalnego Grażyna Gęsicka przedstawiła listę strategicznych inwestycji, które miały być finansowane ze środków unijnych. Wśród nich znalazły się i programy przeciwpowodziowe na łączną sumę kilkuset milionów euro. Największy dotyczył zbiornika wodnego przy zlewni rzek Wisły i Wisłoki. Ale też międzywojewódzki program poprawy bezpieczeństwa przeciwpowodziowego obejmujący pięć województw, w tym małopolskie i świętokrzyskie, a więc najbardziej dotknięte dzisiaj powodzią. Propozycje minister Gęsickiej nie wzięły się znikąd. Były wyciągnięciem wniosków z kolejnej powodzi. Niestety, zostały przygotowane na koniec przygody z rządzeniem.
Gdy do władzy doszła Platforma, program Gęsickiej został poddany krytyce. Zdaniem nowego rządu było w nim wiele inwestycji wpisanych tylko na użytek kampanii wyborczej. Większość została więc wycięta. A wraz z nimi te przeciwpowodziowe. W ich miejsce nie zaproponowano nowych.
Wczoraj marszałek Komorowski zapowiedział, że wystąpi do rządu z prośbą o informacje, na jakim etapie są prace nad przepisami wykonawczymi do przeciwpowodziowej dyrektywy europejskiej. – Taka dyrektywa jest, ona opisuje sprawdzone metody i mechanizmy. Trzeba je po prostu wdrożyć w Polsce – oświadczył. I tylko pytanie: dlaczego kolejny rząd potrzebował na to kampanii wyborczej i blisko trzech lat rządzenia? I czy faktycznie unijna dyrektywa sprawi cuda?