Zgodnie z przewidywaniami między liderami PiS i PO iskrzyło dużo mocniej niż między Kaczyńskim i Kwaśniewskim. Zwarcie goniło zwarcie, sztych był odpowiedzią na sztych. Aż szkoda, że sztywna formuła audycji nie sprzyjała fechtunkowi. Wolałbym słyszeć kolejną ripostę jednego lub drugiego zawodnika niż Monikę Olejnik skrupulatnie pilnującą kolejnej sekundy.

Kaczyński zaczął debatę z zamiarem zahukania Tuska tytułowanego po pańsku "panem Donaldem". To się nie udało. Receptą na tę protekcjonalną formułkę okazało się bezlitosne przypominanie o "rządach pana i pana brata". A co ważniejsze okazało się, że Tusk jest dużo lepiej przygotowany niż Aleksander Kwaśniewski. W tamtej debacie to premier sypał liczbami i informacjami. Teraz tę rolę przejął przewodniczący Platformy, zmuszając Kaczyńskiego do tłumaczenia się, kluczenia.

Rzecz jasna Kaczyński, w końcu wytrawny zawodnik, też parę razy się odwinął. Ale przyznałbym więcej punktów Tuskowi. Miał celne riposty (w odpowiedzi na krytykę ekonomicznego liberalizmu przypomniał, że Polacy uciekają z Polski do bastionów liberalnej gospodarki, takich jak Anglia czy Irlandia). W innych wypadkach wygrywał zwykłą grą słów, jak wówczas, gdy na zapowiedź walki z kartelowymi zmowami wielkich firm hamujących rozwój budownictwa zareagował uwagą, że dom buduje się z cegieł, a nie poprzez rozwalanie układów.

Takie są wilcze prawa takich debat. Czasem liczy się waga racji merytorycznych, a czasem szybszy refleks. Tusk przyszedł do telewizyjnego studia z niezłomną wolą wykorzystania dogodnej roli, jaką ma każdy opozycjonista. Kaczyński próbował zmusić go do tłumaczenia się z ostatnich kilkunastu lat. Ale łatwiej rozliczać z ostatnich miesięcy. Skomplikowane wyjaśnienia, co hamowało w przeszłości rozwój autostrad, przegrają z ciętym przypomnieniem o pięciuset metrach oddanych do użytku przez PiS-owskiego ministra Polaczka.

Tusk okazał się złośliwszy, bijąc nawet w to, że Kaczyński nie ma prawa jazdy, ale żadna ze stron nie przekroczyła granicy, poza którą sportowa twardość zmienia się w chamstwo. W tym sensie ta debata była tak jak poprzednia lekcją demokratycznych standardów.

Inna sprawa, że demokracja pokazała też swoją bardziej groteskową twarz. Obaj politycy wylali hektolitry demagogii, ich opowieści, jak kochają Polskę, mogłyby się stać fragmentem filmu Marka Koterskiego (tego od "Dnia świra"). Dowiedzieliśmy się, że premier dużo podróżuje po kraju, natomiast lider PO "zna smak gorzkiego chleba". To jednak tylko smaczki, gorszy był styl, w jakim Kaczyński próbował wepchnąć Tuska w schemat polityka proniemieckiego (przypisanie mu rzekomego spotkania z Eryką Steinbach), a Tusk grał sprawą polskich wojsk w Iraku (PO w roli formacji dystansującej się wobec Ameryki wypada wyjątkowo niewiarygodnie).

W sumie fajerwerki przeważały nad meritum. Premier chciał się przedstawić jako obrońca ludzi biednych przed liberalnymi eksperymentami i unikał konkretów, a Tusk prezentował swoje wolnorynkowe intuicje w sposób lekki, łatwy i przyjemny. Nie jest przecież prawdą, że prawdziwa reforma finansów publicznych może być przeprowadzona tylko dzięki oszczędnościom na urzędnikach. Ale tego słucha się lepiej niż informacji: "Oferuję wam pot i łzy".

Czy jednak ta "mowa-trawa" jest tak dziwna? Rzeczywiste różnice między obydwoma ugrupowaniami są tyleż spektakularne, co względne. Czy Kaczyński prowadzi nas do IV Rzeczpospolitej? Na pewno jest jednym ze współtwórców tego hasła. Ale dziś za jego plecami widzimy zarówno wysiłki, aby walczyć z korupcją, jak i upartyjnianie spółek Skarbu Państwa czy zawłaszczanie publicznych mediów. PO, której dawny ideolog Paweł Śpiewak pierwszy użył formułki IV RP, pozostaje w podobnym rozkroku - między pomysłami na naprawianie popsutego państwa i pokusami, aby wchodzić w buty poprzedników, ujawnianymi tak szczerze na poziomie władz samorządowych. Oczywiście jeśli Platforma zmierza do sojuszu z postkomunistyczną lewicą, ten spór się zaostrzy. Ale to na razie hipoteza.

Podział między liberałami i solidarystami jest bardziej wyrazisty i nieprzypadkowo o tym obaj panowie mówili najwięcej. Ale przecież PO na demagogiczny zarzut, że chce prywatyzować szpitale, odpowiada obrazkiem policjantów gnębiących pielęgniarki przed kancelarią premiera. Kontury jej wolnorynkowego programu trudno dziś odtworzyć, skoro z takim wigorem zapewniała przed sądem, że też jest za utrzymaniem rolniczego ubezpieczenia KRUS. Z kolei po stronie PiS jedna z twarzy kampanii, Zyta Gilowska, pilnuje rygorów budżetu, a Zbigniew Religa zamyśla bez ostentacji, aby wrócić po wyborach do pomysłu dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych. Pomysłu, który niedawno tak drażnił premiera, zwolennika bezwzględnej równości.

Oczywiście PiS jest bardziej centralistyczny, nieufny wobec Europy i ludowy. PO - stawia w większym stopniu na samorządność, jest bardziej elitarystyczna i skłonna do integrowania się z Unią. Różnicę tych intuicji mogliśmy dostrzec i w tej debacie, ale obie partie swoje programy traktują bardzo elastycznie, jeśli nie dowolnie.

Można się pocieszać jednym - taka jest natura wielkich ugrupowań w państwach rozwiniętego Zachodu. Ich spór ma wpływ na kierunki polityki państwa, ale nie tak wielki, jak sądzą rozemocjonowani widzowie podobnych spektakli. Pewna pustka polskich debat to po części znak, że nasi politycy unikają trudnych wyborów lub przynajmniej boją się nazywać je po imieniu. Ale też po części znak, że stajemy się stabilną i przewidywalną demokracją.



















Reklama