Emmanuel Todd jest autorem dwóch książek, które nie pozostawiają żadnej wątpliwości, iż mamy do czynienia z kimś niesłychanie ważnym. Pierwszą z nich, "La chute finale”, napisał w wieku 25 lat w połowie lat siedemdziesiątych. Todd przepowiedział w niej rychły upadek Związku Sowieckiego - i został wtedy uznany nieomal za szaleńca (znam go na tyle, by wiedzieć, że uwielbia być uważany za szaleńca). Potem okazało się, że to wszyscy się mylili, a autor "La Chute finale” miał rację - militarna potęga Moskwy, na którą powszechnie sie powoływano, stanowiła tylko zasłonę dymną. Imperium naprawdę upadało.

Reklama

W roku 2003 Todd opublikował "Schyłek imperium” (w rok później także w Polsce) – i choć książka stała się międzynarodowym bestsellerem, a niemal każdy znaczący światowy intelektualista, z którym rozmawiałem, od Sławoja Żiżka po Francisa Fukuyamę, uważał za stosowne, aby coś o niej powiedzieć, także i tym razem uznano, że Todd posunął się zdecydowanie za daleko w swoich przepowiedniach dotyczących Stanów Zjednoczonych.

Rozpoczęła się właśnie wojna w Iraku, Amerykanie błyskawicznie zakończyli pierwszy etap operacji - nawet najwięksi przeciwnicy krytykowali wtedy Waszyngton za imperialną pychę i nadużywanie siły, interpretowali amerykańską aktywność militarną jako dowód jej potęgi. Tymczasem Todd oznajmiał: Ameryka nie jest już tą samą superpotęgą, co wcześniej. Nie był na tyle szalony, by mówić, iż Stany Zjednoczone się niebawem zawalą, jak twierdzą dziś ideologowie antyamerykanizmu i żądni odwetu za zimną wojnę Rosjanie ze szwajcarską precyzją podający dokładną datę upadku nowego Babilonu. Twierdził jedynie, że Irak stanowił ucieczkę do przodu: "Stany Zjednoczone tracą siłę i podstępem próbują znów znaleźć się na szczycie. To właśnie dlatego orientują swą politykę zagraniczną na likwidację pozornych potęg w rodzaju Iraku". Innymi słowy, amerykański system strategiczny uległ znaczącemu osłabieniu.

Wynikały z tego wnioski bardzo istotne dla nas - Polaków. Todd na łamach "Europy" nieustannie podkreślał, że Stanów Zjednoczonych nie stać już na uprawianie hojnej polityki zagranicznej, że minęły czasy życzliwej potęgi, która chciała gwarantować pokój na całym świecie. Każdy, kto myśli, że Polska może stać się prawdziwym sojusznikiem Ameryki, jest po prostu bez reszty naiwny: "Stany Zjednoczone dostosowują się do logiki nowego kapitalizmu, którego istotą jest poszukiwanie zysków krótkoterminowych i pozbywanie się pracowników zaraz potem, jak przestają być potrzebni”. A Polacy, którzy dążą do dalszego zacieśnienia więzów z Ameryką, są pod wpływem odwiecznego demona, którym jest pewnego rodzaju irrealizm strategiczny.

Reklama

Co w takim razie robić? Zainwestować emocjonalnie i politycznie w Europę? Todd doskonale rozumie, że Unia Europejska nie jest jakąś idealną przestrzenią, w której każdy z aktorów nieustannie się samoogranicza w imię dobra wspólnego. Nie jest ślepy na to, że także w Europie obowiązują reguły geopolityki, a każde z państw dąży przede wszystkim do realizacji swych własnych interesów. Wielokrotnie krytykował postawę Niemiec, które jego zdaniem dziś grają wyłącznie na siebie. Tylko co z tego wynika?

Po pierwsze Polska i tak potrzebuje Europy ze względu na to, że to właśnie ona i inne kraje Europy Wschodniej są najbardziej zagrożone przez globalizację: "W świecie, który nadchodzi, w świecie globalizacji i całkowicie wolnej wymiany, miejsca pracy będą początkowo przenoszone do Polski czy Rumunii, ale potem tam, gdzie jest jeszcze taniej, czyli do Chin”.

Po drugie ci, którzy w Polsce dostrzegali egoizm Niemiec czy brak spójnej polityki Unii Europejskiej wobec Rosji, uznawali to zazwyczaj za koronny argument przeciwko Europie. Todd mówi coś dokładnie odwrotnego: ostrzega, że Polska bez Europy znajdzie się w tragicznym położeniu. Znowu stanie się krajem między Rosją i Niemcami. I że jeśli jest jakieś państwo, które ma wielki interes w istnieniu Europy, to jest nim niewątpliwie Polska. Nie ulega wątpliwości, że Todd ma rację.