Oto bowiem Platforma Obywatelska wyraźnie, choć bez rozstrzygania, prze w kierunku systemu kanclerskiego - z silną władzą premiera i ograniczoną tylko do funkcji reprezentatywnych rolą prezydenta. W tym układzie następca Lecha Kaczyńskiego w 2010 roku byłby wybierany przez parlament, a nie jak teraz w wyborach powszechnych. Natomiast Prawo i Sprawiedliwość chce czegoś odwrotnego - skupienia większej władzy w rękach prezydenta, wybieranego tak jak teraz w wyborach powszechnych, ale mającego do powiedzenia dużo więcej, zapewne z prawem swobodnego rozwiązywania Sejmu włącznie. Gdyby rozrysować to graficznie, uzyskalibyśmy dwa wektory zwrócone w przeciwnym kierunku. Prosty wniosek - nic, drodzy panowie, z tego nie będzie. Nie ten skład Sejmu, nie ten czas. Konstytucja obecna bardzo wysoko ustawia bowiem poprzeczkę do jej zmiany. Potrzeba 2/3 głosów w parlamencie, zgody prezydenta, a potem jeszcze większości w referendum. Czyli porozumienie konstytucyjne musi zawierać się w tych samych słowach, jakimi w początkach Cesarstwa Rzymskiego za Juliusza Cezara określono słynny triumwirat: „Nic się nie stanie w Rzeczypospolitej, co by się nie podobało któremukolwiek z nich”.

Reklama

Czy w dzisiejszym układzie politycznym, w którym problemem jest proste ustalenie listy nominowanych generałów między ministrem obrony narodowej a prezydentem, jest to w ogóle możliwie? Ja, czytelnicy i politycy - doskonale wiemy, że nie. Nie ma więc sensu w ogóle rozpoczynać tej debaty, bo gdyby potraktować ją serio, a nie tylko jak temat zastępczy, to czekałaby nas ostra i ważna rozmowa o polskich sprawach - z ochroną życia poczętego, legalizacją związków homoseksualnych i prawami socjalnymi włącznie. Ległyby w gruzach wszystkie obyczajowe i polityczne kompromisy, jakie zawarły ze sobą Polski lewicowe z prawicowymi, socjalne z liberalnymi, katolickie z niewierzącymi, w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Debata taka trwałaby bardzo długo i przyćmiła wszystkie inne sprawy, z organizacją Euro 2012 włącznie. Choć przecież jest oczywiste, że to dzisiaj dla rządzących i opozycji zadanie numer 1. A finał tej dyskusji? Zapewne żaden. Co więcej, we wstępnych propozycjach zmiany konstytucji pojawiają się wątki nie do końca przemyślane - z pytaniem o pozycję premiera i prezydenta na czele, z przerzucaniem się, kto powinien mieć więcej władzy. A przecież jeżeli już coś zmieniać, to raczej swoiste jądro ciemności polskiej polityki, jakim jest system tworzenia prawa. Wiedzą to wszyscy obserwujący polski parlament dłużej niż rok czy dwa. Nikt nie panuje dzisiaj nad pisaniem ustaw. Zazwyczaj jest tak - rząd się męczy, wysyła projekt do Sejmu, a posłowie siadają i w kilku kolejnych czytaniach dodają kolejne akapity, inne wykreślają i tak w kółko. W rezultacie często w finale wychodzą potworki, których sam premier nie poznaje. Jeszcze gorzej jest, jeżeli projekt jest poselski, a już koszmarnie gdy rząd usiłuje iść na skróty i próbuje forsować swoje projekty poselską drogą. I tak od lat. W sumie nikt więc już nad systemem prawa nie panuje i to warto by zmienić. Może rada legislacyjna, złożona z ekspertów, będąca swoistym filtrem? A może przyznanie rządowi prawa do wysyłania projektów, które mogą być tylko przyjęte lub odrzucone w całości? Pomysły są, ale politycy, i trudno się dziwić, bo taka jest ich natura, w spokojnych czasach mało są zdolni do heroicznych czynów, do wzniesienia się ponad bieżącą walkę o kilka punktów. Wybiorą medialny spektakl także tym razem. Może więc warto zamiast nowej konstytucji zmienić tylko ten jeden wycinek, który mówi o tworzeniu prawa.

Jeszcze jeden argument za zmianą konstytucji wart jest poważnego rozważenia, to narzekania obecnego rządu, że prezydent Lech Kaczyński już zapowiedział trzy weta, i to do ustaw, których nie zna w całości. To ważna sprawa, bo w sytuacji tak ostrego konfliktu politycznego może to uniemożliwić ekipie Tuska rządzenie, i to na ponad dwa lata. Ale to też nie tylko polski przypadek. Amerykańscy prezydenci wielokrotnie walczą ze zdominowanym przez opozycję kongresem o zaakceptowanie swoich propozycji i czasami wygrywają, czasami przegrywają, ale najczęściej wypracowują kompromis. Także w Niemczech skutecznie funkcjonuje wielka koalicja chadecko-socjaldemokratyczna wykuwająca pracowicie porozumienia w poszczególnych sprawach. Tu w Polsce, teraz i dzisiaj, też wydaje się to możliwe. Bo skoro Lech Kaczyński podpisał wchodzące od przyszłego roku stawki podatkowe 18 i 32 proc., to może da się też przekonać do podatku płaskiego z dużą ulgą prorodzinną. Nie? A może jednak warto spróbować. Wtedy tłumaczenie, że wszystkiemu winna konstytucja, będzie brzmiało dużo bardziej wiarygodnie. Na razie jawi się, niestety, jako majówkowa sensacja.