Konflikt pomiędzy rządem a prezydentem jest w Polsce nieunikniony, dopóki obowiązują obecne rozwiązania konstytucyjne; kłócili się przecież zawzięcie nawet prezydent Kwaśniewski z premierem Millerem, choć obaj wywodzili się z tej samej formacji politycznej i z tego samego układu. Miller jednak przepychał się z prezydentem tylko przy maszcie flagowym, wtedy, gdy warunki polskiego wejścia do Unii były już wynegocjowane i pozostawała tylko kwestia, komu ma przypaść chwała. Donaldowi Tuskowi tej powściągliwości brakuje.

Reklama

Chociaż negocjacje w sprawie tarczy antyrakietowej dobiegły końca, nadal nie znamy ich szczegółów. Trudno więc rozsądzać, czy, jak twierdzi rząd, negocjacje przedłużyła wizyta w USA Anny Fotygi, czy też, jak mówi były główny negocjator strony polskiej, rząd celowo odwlekł finał negocjacji, aby umowy nie podpisywał prezydent.

Wyjaśni się to, gdy będziemy mogli porównać, czym różni się dokument ostatecznie uzgodniony od tego, który parafował minister Waszczykowski. Natomiast bez czekania na ujawnienie jakichkolwiek tajnych szczegółów oceniać możemy zachowanie przywódców naszego państwa podczas kryzysu gruzińskiego.

Nie powinno dziwić, że ujawnił on zasadniczą różnicę pomiędzy rządem a prezydentem - o ile rząd stawia zdecydowanie na Europę i wierzy, że tylko ona może nam pomóc obronić się przed rosyjskim dążeniem do odbudowy imperium, o tyle prezydent jest bardzo sceptyczny wobec tego, czy Paryż albo Berlin zechcą dla Polski narazić na szwank swe stosunki z Kremlem. Prezydent uważa więc, że należy budować koalicję państw zagrożonych rosyjskim imperializmem pod patronatem USA. Akcja, którą podjął, była logiczną kontynuacją całej jego polityki wschodniej. Uważam, że przy wszystkich wadach prezydentury Kaczyńskiego ta polityka jest jej najjaśniejszym punktem. Obecny kryzys jest tylko jednym z wielu potwierdzeń, że USA są w znacznie większym stopniu zainteresowane powstrzymywaniem imperialnych zapędów Rosji w Europie Środkowej i na Kaukazie niż kraje zachodniej Europy.

Reklama

Wobec działań prezydenta rząd nie był w stanie sformować żadnej alternatywy, poza taką, aby siedzieć cicho i przyklaskiwać, gdy kraje starej Unii będą po raz kolejny sprzedawać Kremlowi interesy swych wschodnioeuropejskich sojuszników. Twierdząc, że Polska nie powinna zadrażniać stosunków z Rosją, premier stwierdził dokładnie tyle, że gotów jest ujmować się za niepodległością Gruzji tylko wtedy, gdy zgodzi się na to Rosja - czyli w ogóle. Wiele zresztą wskazuje, że ta ostrożność dotyczy nie tylko Gruzji.

Mimo tego braku własnej wyrazistej propozycji, czy też raczej właśnie dlatego, rząd zachował się w sposób absurdalny - z jednej strony demonstrując jednomyślność z prezydentem, z drugiej dezawuując go w sposób niedopuszczalny. Wypowiedź ministra Sławomira Nowaka, jednobrzmiąca zresztą z wypowiedziami innych osób związanych z rządem, że minister Sikorski pojechał do Tbilisi "pilnować" Kaczyńskiego, aby ten nie powiedział za dużo, jest absolutnym skandalem i w cywilizowanym kraju ktoś, kto by sobie na nią pozwolił, natychmiast musiałby się podać do dymisji. Szkoda, że jak zwykle wiernopoddańcza wobec PO dziennikarka TVN24 nie zapytała Nowaka, w jaki sposób konkretnie Sikorski ma prezydenta pilnować. Czy ma polecenie skoczyć na niego i zatkać mu usta, gdy powie coś niezgodnego z linią rządu, czy też ograniczy się jedynie do kopania prezydenta po kostkach, w czym zresztą, wraz z całym rządem, wprawia się od dawna.

Niespójność zachowania rządu w tej sprawie trudno wyjaśnić inaczej, niż uznając ją za kolejny dowód, że rząd Tuska kieruje się wyłącznie "pijarem". Z jednej strony, skoro już prezydent podjął wyraziste działania, trzeba udawać jednomyślność, bo Polacy to lubią. Z drugiej jednak zapanowało w rządzie przerażenie - bo jadąc do Gruzji, Kaczyński pokazał nagle twarz prawdziwego męża stanu. Pijarowcy premiera uświadomili sobie, że do Polaków dotarł prosty, ale bardzo przekonujący przekaz: owszem, Tusk ładnie się uśmiecha, ale uśmiechnięty premier dobry jest, kiedy nic się nie dzieje. Ale gdy się nagle coś poważnego dziać zaczyna, potrzeba prezydenta.

Że Kaczyński, mimo wszystkich swoich dąsów i śmiesznostek, na wypadek ewentualnego kryzysu nadaje się dużo lepiej niż jego rywal, miękki i łatwo ulegający wpływom, także zagranicznym. To duży cios dla wizerunkowej strategii premiera i dla prowadzonej od miesięcy kampanii dezawuowania prezydenta. Można się więc spodziewać, że PO zrobi teraz wszystko, aby wymazać moment triumfu Kaczyńskiego z pamięci wyborców.