Polska i inne kraje Zachodu dość zgodnym głosem popierają Gruzję i jej prezydenta Micheila Saakaszwilego. Wyłamał się jedynie prezydent Czech Vaclav Klaus, który właśnie jemu przypisał winę za wybuch wojny i wynikający z niej kryzys międzynarodowy. Ten głos to zwiastun pytań, jakie zaczną padać, kiedy tylko sytuacja ustabilizuje się, a rosyjskie wojska wycofają się do Osetii i Abchazji. Na parę z nich, bardzo bolesnych, Saakaszwili będzie musiał odpowiedzieć. Wspólnocie międzynarodowej, a przede wszystkim własnemu narodowi.

Wina Moskwy jest oczywista, żaden mandat sił pokojowych w Osetii i Abchazji ani okoliczności nie usprawiedliwiają wtargnięcia wojsk Federacji Rosyjskiej do Gruzji właściwej i okupowania jej terytorium. Blokady morskiej, atakowania obiektów cywilnych, niszczenia infrastruktury. To najazd na suwerenny kraj, członka wspólnoty międzynarodowej. Ta akcja wymaga reakcji. Zdecydowanej. I ma ona miejsce, zarówno w wykonaniu Polski, jak i NATO czy czołowych krajów Unii Europejskiej.

Zrzucanie pełnej winy na agresora z pewnością podbudowuje morale pokonanego, który w swoim rozumieniu uległ nagiej, niesprowokowanej sile, ale jest mało przydatne dla rzeczowej oceny sytuacji. Gruzji trzeba pomóc dyplomatycznie i na polu humanitarnym, lecz nie dajmy się zwieść jej pozom niewinnej ofiary niesprowokowanej przemocy. W pierwszym dniu wojny to ona była drapieżnikiem, a mieszkańcy Osetii zwierzyną łowną. W Cchinwali gruzińskie wojska uderzały w cele cywilne i to na masową skalę - są na to liczni świadkowie. Atak i triumf przerodził się jednak najpierw w nieskuteczną obronę, a potem w upokarzającą klęskę. To prowokuje pytania o przyczynę tak marnego stanu rzeczy. A także pytania o odpowiedzialność. Gruzini zadadzą je swojemu prezydentowi. Mamy prawo zadać je i my, bowiem konflikt zaangażował już Stany Zjednoczone i Unię, w tym Polskę oraz Ukrainę.

Pytanie pierwsze - czy Saakaszwili konsultował decyzję o zbrojnej likwidacji separatystycznego parapaństwa w Osetii Południowej? Podobna operacja przywracania integralności terytorialnej miała miejsce w 1995 roku w Chorwacji, kiedy wojska tego państwa w błyskawicznej ofensywie zajęły serbską Krainę. Podobnie jak w Gruzji poprzedzało ją intensywne szkolenie i przezbrajanie armii. Tam jednak akcję poparły Stany Zjednoczone - w przygotowaniach brali nawet udział emerytowani amerykańscy generałowie - oraz duże kraje Unii, przede wszystkim Niemcy.

W Gruzji tymczasem, jak wynika z sygnałów płynących z Departamentu Stanu USA, było wręcz odwrotnie. Czołowi politycy amerykańscy jeszcze dzień przed ofensywą ostrzegali Saakaszwilego przed rozpoczęciem działań zbrojnych. Postąpił wbrew ich radom. Najwyraźniej prezydent wystawił kraj na niebezpieczeństwo bez zapewnienia sobie choćby dyplomatycznego poparcia ze strony Ameryki i innych krajów Zachodu. Dopiero rozwój wypadków, a szczególnie wejście wojsk rosyjskich na terytorium właściwej Gruzji, spowodował reakcję zachodnich stolic.

Pytanie drugie - skoro Saakaszwili wydał rozkaz ataku, dlaczego nie kazał zablokować lub zniszczyć tunelu Roki oraz przełęczy na Kaukazie, którymi wlały się z północy rosyjskie odziały? To zaniedbanie na elementarnym poziomie taktyki. Świadczy albo o militarnej ignorancji prezydenta, albo o braku przewidywalności; być może wierzył, że Moskwa nie będzie interweniować. W obu przypadkach popełnił błąd. Rosja w pełni wykorzystała do ataku otwarty korytarz.

Pytanie trzecie - jeśli zawiodło planowanie i Gruzini przegrali w Osetii, a wojska rosyjskie weszły w głąb Gruzji, dlaczego armia nie broniła Gori, Zugdidi, Poti i innych miejscowości? Według jednych relacji uciekała z nich w popłochu, porzucając sprzęt, według innych wycofywała się w sposób uporządkowany. Tak czy inaczej Saakaszwili naraził swoich obywateli na represje. Nawet nie tyle Rosjan, co ciągnących za nimi osetyjskich bojówkarzy oraz czeczeńskich i kozackich najemników. Nie bronił Gruzinów. Mało tego, pozwolił okupantom niszczyć militarną infrastrukturę budowaną wszak z takim trudem. Z armią uciekli też urzędnicy, lekarze, a nawet straż pożarna. Ludzie pozostali sami.

Pytanie czwarte - może Saakaszwili chciał ocalić wojsko gruzińskie przed unicestwieniem w otwartym starciu z Rosjanami? Ale dlaczego w takim razie jego armia nie rozpoczęła wojny podjazdowej, wykorzystując sprzyjający jej teren? Nie organizowała zasadzek, nie utrudniała ruchu rosyjskich kolumn precyzyjnym ostrzałem. Siły zbrojne i naczelny dowódca straciły nie tylko zdolności bojowe, ale i dobre imię. Moskwa rozbiła je ledwie w dwa dni. Nie korzystała przy tym z nowoczesnych zdobyczy techniki, nie stosowała zaawansowanej taktyki. Przeprowadziła typową ekspedycję nieporównywalną pod względem zaangażowanej myśli wojskowej choćby z bombardowaniami Jugosławii przez NATO w 1999 roku podczas wojny o Kosowo.

Pytanie piąte - skoro już wojna wybuchła, dlaczego państwo nie było w elementarnym nawet stopniu przygotowane na napływ uchodźców? Skazało ludzi uciekających z ogarniętych pożogą ziem na tułaczkę, nocny chłód i głód.

Ponad tydzień po decyzji Saakaszwilego o przywróceniu integralności terytorialnej Gruzja jest krajem przegranym. Niemal pod każdym względem. Opuściła te tereny w Abchazji i Osetii, które kontrolowała przed wojną. Jej armia na długie lata utraciła wartość bojową. Tbilisi może zapomnieć o inwestycjach zagranicznych, jakie ostatnio napływały szerokim strumieniem i były nadzieją na rozwój ekonomiczny. Nie przybliżyło się członkostwo Gruzji w NATO, o Unii nie wspominając. Dopóki Gruzja ostatecznie nie rozwiąże problemów Osetii i Abchazji - nie ma co o nim marzyć. Dziś tym bardziej nie jest w stanie spełnić warunków postawionych jej przez Pakt podczas ostatniego szczytu w Bukareszcie. Oczywiście pojawią się obietnice w tej materii, ku pokrzepieniu serc, ale na fakty trzeba będzie długo poczekać.

Ktoś za to wszystko odpowiada. Wina Moskwy jest oczywista. To agresor. Są jednak też inni winowajcy. Ktoś powinien ponieść konsekwencje zatrzymania Gruzji w rozwoju na dekadę lub nawet dłużej. Teraz nie czas na rozliczenia, jeszcze nie pozbierano zabitych z pól bitewnych. Na razie więc Gruzini milczą. Prędzej czy później wystawią rachunek nie tylko Rosji, ale też Micheilowi Saakaszwilemu.

Z konsekwencjami decyzji prezydenta Gruzji o przywróceniu integralności terytorialnej jego kraju siłą będziemy musieli zmierzyć się wszyscy. Sprowokowana przez niego interwencja Rosji poważnie naruszyła ład międzynarodowy. Zagroziła współpracy NATO z Rosją w Afganistanie - Moskwa udostępnia wszak korytarze powietrzne do przerzutu natowskich wojsk i sprzętu na wojnę z talibami. W konsekwencji zachodniego ostracyzmu Moskwa rozwinie współpracę militarną z Chinami w ramach Grupy Szanghajskiej. Unia w odpowiedzi nie podpisze umowy o partnerstwie strategicznym z Rosją, zablokuje też jej starania o członkostwo w Światowej Organizacji Handlu. Jeśli kryzys przedłuży się, Rosja zintensyfikuje starania o sprzedaż swojego gazu na wschód, zamiast do Unii. Wszystko to nie jest dla nas korzystne, ale Zachód musi stać twardo za Gruzją. Saakaszwili nie dał nam wyboru. Mógłby choć wcześniej spytać nas o zdanie.

Nie oznacza to, iż powinniśmy naciskać na odejście gruzińskiego prezydenta. Na pewno nie teraz, bo byłby to lep na rosyjską propagandę. Nie może być jednak tak, że ktoś sprowadza katastrofę na swój kraj, doprowadza do poważnego naruszenia ładu międzynarodowego i nadal uchodzi za bohatera. Saakaszwili nim nie jest. Pokazał to w Gori, leżąc pod osłaniającymi go własnymi ciałami ochroniarzami, a potem niepysznie uciekając z miasta przed rosyjskimi samolotami, które zresztą nawet do niego nie strzelały. Najlepiej, żeby rachunek wystawili Saakaszwilemu sami Gruzini. Bo na pewno nie mają do tego prawa Rosjanie. Oni, wjeżdżając czołgami w granice Gruzji, stracili wszelkie moralne prawa w tej wojnie.























Reklama