Polska potrzebuje na pierwszym miejscu Białorusi niepodległej, a na drugim - Białorusi demokratycznej. Na szczęście są szanse, aby połączyć obydwa te cele. Najpierw jednak powinniśmy wysłać pojednawczy sygnał do reżimu i w zamian za zaniechanie represji wobec opozycji ocalić białoruską niepodległość przed zaciskającą się pętlą rosyjskich roszczeń.
Unia Europejska jest już gotowa na taki gest. Polska może więc postąpić podobnie. Na Białorusi nie wybuchnie bowiem kolejna kolorowa rewolucja. Nie istnieje bowiem społeczny potencjał niezbędny do jej rozpętania. Łukaszenka wypłynął przecież na fali realnych nastrojów społecznych, a nie tylko tyrańskich metod rządzenia. Pamiętajmy, że na Białorusi wciąż nie wykształcił się pełnoprawny naród. Wcale nie oznacza to poparcia dla integracji z Rosją. Białorusini mimo bliskości kulturowej nie czują się Rosjanami, choć chętnie mówią po rosyjsku. Są "tutejszymi", obywatelami państwa, które dziś uosabia Łukaszenka.
Czas więc może na korektę naszej polityki wobec wschodniego sąsiada. Zachęcanie Łukaszenki do demokratyzacji i liberalizacji w zamian za korzyści polityczne oraz gospodarcze skutecznie podkopie fundamenty reżimu. Celem minimum mógłby być okrągły stół władzy i czołowych opozycjonistów, który wypracuje porozumienie w sprawie kontraktowego parlamentu z ich udziałem.
Obie strony wydają się zainteresowane takim rozwiązaniem. Łukaszenka czyści swoją administrację z najbardziej skompromitowanych funkcjonariuszy. Wysyła też pojednawcze sygnały wobec Unii Europejskiej. Nie oznacza to oczywiście, że nawrócił się na demokrację i zachodnie wartości. Raczej przestraszył utraty władzy w wyniku rosyjskiej presji. Jego państwo funkcjonuje bowiem w dużym stopniu dzięki pomocy z Moskwy. Tanim kredytom, śmiesznej cenie gazu, dotacjom, przymykaniem oka na reeksport rosyjskiej ropy i broni kupowanej na preferencyjnych warunkach.
Moskwie znudziło się już to dokładanie do niepewnego interesu. Od przynajmniej dwóch lat szuka sposobu na pozbycie się prezydenta. Na szczycie NATO w Rydze w listopadzie 2006 roku wysłannik Kremla Siergiej Karaganow toczył rokowania z przywódcami białoruskiej opozycji Aleksandrem Milinkiewiczem i Zbigniewem Brzezińskim. Panowie rozmawiali o wspólnym problemie, któremu na imię Aleksander Łukaszenka. Ile było później podobnych spotkań, o których nic nie wiemy?
Łukaszenka nie jest człowiekiem, z którym chcielibyśmy się przyjaźnić, ale - paradoksalnie - jego reżim utrwalił niepodległość Białorusi. Nie wynikało to wcale z nadzwyczajnego patriotyzmu prezydenta. Raczej z niechęci do dzielenia się władzą. W latach 90. Łukaszenka popierał integrację, ba - naciskał nawet na Moskwę, by ją przyspieszyła. Czynił tak jednak z nadzieją na objęcie fotela przywódcy nowej federacji. Kiedy okazało się to niemożliwe, stracił zapał. Zadowolił się fasadą wspólnego państwa, za którą nie ma żadnej treści. Łukaszenka wolał być udzielnym panem w swojej republice niż człowiekiem numer dwa, a może nawet trzy w związku Białorusi i Rosji.
Teraz jednak Moskwa grozi mu odsunięciem od władzy. Nie są to tylko słowa jak straszenie Polski i Czech retorsjami za tarczę antyrakietową. Kreml ma w ręku narzędzia, by zdusić Białoruś i zmusić Łukaszenkę do hołdu lennego. To najlepszy czas, by Zachód i Polska złożyły mu własną ofertę i powoli wciągnęły Mińsk w orbitę cywilizowanych państw europejskich.